Krystyna Kersten
Franciszkowi Ryszce poświęcam
Na kondycję intelektualisty w polskim krajobrazie po bitwie połowy naszego stulecia można różnie patrzeć. On sam — poza nielicznymi jednostkami, które już wcześniej uznały komunizm za ideę zbawienia ludzkości — uwikłany w historię dziejącą się poza nim, ponad nim i jego kosztem, lekceważony i niepytany o zdanie, choć instrumentalnie wykorzystywany, usiłował rozpaczliwie znaleźć dla siebie miejsce w rozpadającym się świecie. Tym świecie, w jakim się urodził i dorastał, z jakiego wykorzeniony został przez trzęsienie ziemi spowodowane przez dwa systemy totalitarne, przemiennie zwalczające się, współdziałające i toczące śmiertelny bój. Wykorzeniony dosłownie, tak jak tego doświadczyli intelektualiści ze Lwowa i Wilna, rzuceni falą przesiedleńczą na Zachód, tak jak to miało miejsce w wypadku licznej rzeszy uczonych, pisarzy, wysokiej klasy publicystów, którzy w dramatycznym dylemacie: wracać do kraju podległego i rządzonego przez komunistów czy pozostać na uchodźstwie na czas nieokreślony — wybrali uchodźstwo. Ale także wykorzeniony w sferze kulturowej, wydarty z tkanki duchowej, w której tkwił, która określała jego miejsce w świecie.
Melchior Wańkowicz w swym politycznym eseju Klub Trzeciego Miejsca, ogłoszonym w „Kulturze” w roku 1949, pisał, iż polska „inteligencja została wyłusknięta z form kulturalnych, wytworzonych przez dawne życie, co dla większości równa się wyrokowi śmierci”. On także bardzo trafnie dostrzegł, że bez pierwiastków podstawowych, jakimi są wspólne bodźce uczuciowe, pewne nakazy moralne, pewne jednakowe predyspozycje, pospólne niepisane nakazy, które w efekcie dały Armię Krajową i Powstanie Warszawskie, ludzie tworzą luźne zbiorowiska, niezdolne do czynów na wielką skalę. A także niezdolne stawić opór temu, co nadchodziło, siłom nowym, których celem było zburzenie starego ładu, by na jego miejsce stworzyć ład nowy, w założeniu bardziej sprawiedliwy, bardziej wolny, w rzeczywistości oparty na zniewoleniu człowieka.
Intelektualista polski dzielił swą mizerię z ówczesną intelektualną Europą, przeżywającą po kolejnej zawierusze światowej kryzys ducha, pełną lęku i niewiary w swe wartości, przekonaną o zmierzchu cywilizacji wyrosłej przed kilkoma tysiącami lat w basenie Morza Śródziemnego. „Europa — mówił André Malraux na inauguracyjnej sesji UNESCO w Paryżu — uważa się dzisiaj tylko za igraszkę przeznaczenia”. Publikując w pierwszym numerze „Kultury” dwa eseje: Paula Valéry’ego Z kryzysu ducha oraz Benedetta Crocego Zmierzch cywilizacji, pierwszy z roku 1919, drugi z roku 1946, redaktorzy pisma, które miało tak wielką odegrać rolę w polskim życiu intelektualnym, stwierdzali:
W obu tych głosach rozbrzmiewa głęboki smutek ludzi, którzy wszystkie swe siły i umiejętności oddali pracy nad pogłębieniem i wznoszeniem kultury europejskiej, aby dożyć wreszcie dni jej śmiertelnego niebezpieczeństwa i zagrożenia.
Aliści podzielając z europejską elitą intelektualną jej niepokoje, intelektualista polski znajdował się w położeniu żołnierza na pierwszej linii okopów, ba, partyzanta na obszarze zajętym przez wroga. W Łodzi, Warszawie, Krakowie nie było miejsca na kawiarniane dyskusje i spory. Lała się, najbardziej dosłownie, krew. Polski wymiar „zmierzchu Europy” zawierał w sobie gorzkie polskie obrachunki, był też przeniknięty treściami politycznymi. Opcja na rzecz sowieckiego nowatorstwa, jak to określał Croce, na rzecz nadeszłej od Wschodu dynamicznej, pewnej swej słuszności, antytradycjonalistycznej siły, na której sztandarach wypisane były hasła sprawiedliwości społecznej, co innego znaczyła nad Wisłą, co innego nad Sekwaną. Najogólniej — wybory nad Wisłą dokonywane były w warunkach egzystencjalnego zagrożenia, pod naciskiem wymuszającej je sytuacji ogólnonarodowej i jednostkowej, przy czym podejmowaniu ich od samego początku towarzyszył w większości wypadków przymus kompromisu z podstawowymi wartościami konstytuującymi morale jednostek i zbiorowości.
Ci, którzy wcześniej — na ogół na progu życia — uczynili z komunizmu swoją wiarę, już się wyzbyli owych wartości na rzecz idei uosabianej przez partię, znaczna wszelako część polskiej intelektualnej elity rozpoczęła swą edukację w sferze tłumienia, dławienia, zabijania emocji i racji stojących na drodze kompromisu ze stanowionym przez komunistów porządkiem dopiero w roku 1944 czy 1945. Czasem pomagali w tym funkcjonariusze NKWD i — później — MBP, których perswazje splatały się z perspektywami roztaczanymi przez Borejszę oraz intelektualnym czarem marksizmu, emanującym z „Kuźnicy”. Czarem, który uwiódł przecież tylu intelektualistów na Zachodzie, niepoddanych presji policyjnej. Ale najistotniejszą rolę odgrywało poczucie nieuniknionej konieczności, z którą trzeba się pogodzić, aby uratować nie tylko siebie, ale i tyle, ile się uda, z wartości kultury europejskiej, chrześcijaństwa, polskości. Przy czym, paradoksalnie, wbrew dość powszechnej opinii, intelektualiści z kręgów najszerzej rozumianej lewicy, pojmowanej jako etos wolnościowy i demokratyczny, bardziej byli narażeni na kłopoty z sumieniem niż intelektualiści o poglądach i postawach prawicowych. Oni to, jak później powie Sartre, musieli wybierać między wiernością prawdzie a wiernością „rewolucji”. I na ogół wybierali to drugie, sprzeniewierzając się tym samym swej społecznej funkcji. I doprawdy — cytując Saula Bellowa — „Człowiek może zainwestować wielki potencjał inteligencji w swoją niewiedzę, gdy jego potrzeba złudzenia jest głęboka”. Kołymę od Café Flore dzieliły tysiące kilometrów wówczas, gdy obóz w Rembertowie od Łodzi niewiele ponad dwieście.
Polski lewicujący intelektualista zamykał oczy i uszy, aby nie odbierać informacji o tym, co dzieje się w kraju, jak też używał całej potęgi swego umysłu dla zbudowania gmachu racjonalizacji akceptacji lub przynajmniej uległości wobec stanowionego porządku; głównymi filarami owego gmachu były „rewolucyjne przemiany, demokratyczne reformy, polska racja stanu”. Motorem tych operacji nie był konformizm, oportunizm, choć w konsekwencji prowadziły one do takich postaw. Gra toczyła się o coś więcej niż wygoda życia, stawką była przynależność, ceną przegranej — bezdomność.
Ta część polskiej elity intelektualnej, która reprezentowała otwarty, racjonalistyczny, antynacjonalistyczny etos, niekoniecznie bliska lewicy, znajdowała się w zawieszeniu pomiędzy dwiema siłami: komunizmem, niezależnie od głoszonych haseł zagrażającym tym wartościom, a tradycjonalizmem i bogoojczyźnianym modelem polskości. Dla wielu, wyrosłych w walce z endecją, klerykalizmem, patriotycznym frazesem sanacji, w pierwszym okresie porządek tworzony przez komunistów zdawał się mniejszym złem. Ba, gdy udało się odsunąć od siebie lub zracjonalizować wiedzę o represjach, można się było łudzić, że jest to porządek zgodny z wyznawanym systemem wartości ogólnohumanistycznych i narodowych. Jeśli Andrzej Bobkowski w Gwatemali, czytając stenogramy procesu Doboszyńskiego, pisał, iż: „Otwiera on taką otchłań głupoty, bezmyślności, słabości, bezradności, daremnych ofiar, że zimno się robi czasem na myśl, że się do tego narodu należy” — cóż mówić o intelektualiście poddanym presji krajowej rzeczywistości.
Polska perspektywa wyostrzała dramat zagubienia intelektualisty w obliczu krachu na giełdzie wartości, jaki pociągały za sobą faszyzm, ludobójstwo, system zorganizowanej zbrodni. Ci, którzy zdając sobie sprawę z rzeczywistego oblicza komunizmu, nie byli skłonni nabyć jego akcji, zadawali sobie, jak Bobkowski, pytanie:
(…) czym jesteśmy? Liberałami? Jeśli tak, to jakimi? Jeżeli nasz stosunek do komunizmu jest jasny, to jaki jest nasz stosunek do katolicyzmu? Czy wierzy pan jeszcze w tak zwaną świecką moralność? (…) Bo oni wierzą. A w co wierzymy my? Niech Pan nie myśli, że jestem pod urokiem katolików. Jest wśród nich coś, co mnie odrzuca, coś, co może odrzucało Petroniusza. A właśnie. Czy w sumie nie jesteśmy Petroniuszami? A jeżeli tak, to czy w tym świecie jest dla nas miejsce i czy ten świat nadaje się jeszcze do wywalczenia w nim miejsca dla jakichś Petroniuszów?”. Zastanawiając się, dlaczego właściwie nie kradnie, Bobkowski stwierdzał: „Najsilniejszym hamulcem jest dla mnie to, co zostało wszczepione mi przez ojca jako reprezentanta pewnej klasy: «bo tego się nie robi». To SIĘ w pewnym okresie wystarczało, udawało się nawet przeszczepić je niżej, wytworzyć pewien typ moralności, moralności burżuazyjnej, która odziedziczyła ją od arystokracji po Rewolucji. Moralność laicka, to właśnie to SIĘ, etyka laicka to też SIĘ. Proszę Pana, to wzięli diabli, i biorą diabli razem z zanikiem klas. SIĘ się skończyło bezpowrotnie. Widzi Pan, Mackiewicz gdzieś słusznie zauważył: «Komunizm jest światopoglądem moralnym». Niewątpliwie. Jaki światopogląd moralny możemy mu przeciwstawić my? Jaki w ogóle można mu przeciwstawić poza chrześcijańskim, a ściślej mówiąc, zdecydowanie katolickim? Niech Pan dziś tłumaczy, że TEGO SIĘ NIE ROBI. Może ktoś tam to zrozumie, ktoś z resztek Petroniuszów, ale cała reszta zapyta dlaczego? I wtedy proszę odpowiedzieć. Jeżeli Pan potrafi, to proszę mi zakomunikować to, bo ja poza SIĘ nic innego nie wymyśliłem, a jakieś humanistyczno-liberalistyczne blabolenie odrzucam, bo to to samo, co po pięciu dniach bez wody na pustyni mówić o rytmice Byrona”.
I dalej:
Florczak ma rację — trzeciego miejsca nie ma. Przynajmniej w fundamentach. (…) Bo powtarzam: w dialogu, jaki się toczy, dostrzegamy, że tylko wyszkolony katolik, wyszkolony właśnie na dialektyce tomistycznej (palce lizać ta dialektyka) może odpierać argumenty politruka z powodzeniem. My, Petroniusze, jesteśmy najwyżej zdolni do wygłaszania bon mots i pełnych esprit myśli, zrozumiałych dla Petroniuszów, ale nie dla woźniców z Subbury. (…) Kultura zachodnia, a więc to, czego bronimy i do czego jesteśmy tak przywiązani, zaczyna się chylić najdokładniej ku upadkowi od momentu forsownej laicyzacji, od momentu oderwania się od tego wszystkiego, od religii, co właściwie ją wytworzyło. Jaką etyką i jaką moralnością rządzi się obecnie Zachód? O to chodzi, że żadną. A może tym czymś najgorszym, tzn. niezdecydowanym łajdactwem. I to jest może przyczyną, że zdecydowane łajdactwo komunistów imponuje, przyciąga. Doszedłem do wniosku, że tzw. liberalizm w obecnej fazie jest przede wszystkim popełnianiem czynów zdecydowanie dobrych i niezdecydowanie złych. Ta epoka tego nie znosi. Albo. Albo.
Zacytowałam tak obszernie ów list Andrzeja Bobkowskiego do Jerzego Giedroycia, noszący datę 11 stycznia 1950 r., oddaje on bowiem znakomicie istotne elementy ówczesnej kondycji niemałej części polskiej elity intelektualnej, także w kraju, jak również zawiera trafną, moim zdaniem, dla tego czasu — czasu eskalującej zimnej wojny — diagnozę stanu kultury europejskiej, znajdującej się w obliczu konfrontacji z komunizmem, sięgającym apogeum swoich wpływów. Konfrontacji nie tylko ideologicznej. Za rok intelektualiści europejscy, nie tylko Polacy, pakować będą walizki, by schronić się za oceanem przed nieuchronnym ich zdaniem zalewem Europy przed Armią Czerwoną. W owej panice wojennej mniej istotne jest przekonanie o radzieckiej potędze, co poczucie, iż Europa Zachodnia jest całkowicie moralnie rozbrojona, niezdolna do najmniejszego oporu. I znów, trudno tu się oprzeć refleksji, iż polscy intelektualiści w roku 1950 nie czekali na barbarzyńców (Caffari), ale uczyli się z nimi współżyć, różnych w tym celu imając się sposobów, rozmaitą płacąc cenę za podjęte, mniej lub bardziej świadomie, wybory.
Ale — jakkolwiek by to dziś dziwnie brzmiało — dla tej formacji polskich intelektualistów, którą symbolizować mogą nazwiska Gombrowicza, Bobkowskiego, Jeleńskiego, Giedroycia, Czapskiego, Wańkowicza, Miłosza — a w kraju: Dąbrowskiej, Stempowskiego, Manteuffla, komunizm zdawał się zagrożeniem bardziej odległym niż polski ciemnogród, nacjonalizm, klerykalizm, płytki frazes patriotyczny. Właśnie — nie mniejszym, lecz bardziej odległym, pozostającym w innym wymiarze. Bobkowskiemu robiło się zimno na myśl o przynależności do tego narodu, co oskarżeni w procesie Doboszyńskiego, nie zaś ci, co ich oskarżali i sądzili — oni podświadomie lub świadomie byli plasowani poza kręgiem przynależności. Z komunistami można było walczyć, ale prawdziwie silne emocje wywoływały poczynania polskich władz na emigracji, a nie rządu — jak powiadano — Bieruta.
Bez wątpienia, sytuacja i dylematy intelektualistów, którzy do Polski nie wracali, i tych, którym przyszło dokonywać wyboru postaw w warunkach kraju, były pod wieloma względami bardzo różne. Ci ostatni nie musieli przeżywać lęków podobnych temu, jaki ogarnął Wańkowicza na wieść, iż jego esej, zatytułowany Klub Trzeciego Miejsca, jest w druku. Oto, co pisał wówczas:
W pierwszym natarciu na Monte Cassino, kiedy jeszcze nie umiałem sobie dawać rady, miał być wysłany patrol sanitarny w sam gąszcz bunkrów. Dowiedziałem się o tym i dołożyłem wszelkich wysiłków, aby otrzymać połączenie telefoniczne z nimi i doszlusować, aby mnie zabrali. Kiedy wreszcie ciągle rwana linia telefoniczna mnie połączyła, okazało się, że już było za późno. Tak byłem zacietrzewiony staraniem o to pójście, że byłem zupełnie zaskoczony, zdumiony, kiedy nagle nalała się aż po brzegi we mnie zwierzęca radość — że nie pójdę. Teraz wszystko zrobiłem, co mogłem, żeby i napisać, i dać panu na czas. Ale kiedy otrzymałem list, że drukuje pan już we wrześniu, poczułem straszne ściśnienie serca, które zapewne poczułbym wtedy, gdyby patrol mi odpowiedział, że mnie bierze.
Obawy Wańkowicza nie były bez podstaw. Giedroyc określił jego esej jako ładunek dynamitu podłożony pod emigrację. „Spowoduje to również — stwierdzał — dziką radość prasy reżymowej i w obecnej sytuacji zapewne w kraju się nie spodoba. Taktycznie sprawi to multum kłopotu. Liczę jednak, że może to nareszcie stworzy, czy pomoże stworzyć, jakąś nową linię podziału, a w każdym razie przewietrzy atmosferę”. Linię podziału nie na „komunistów” i „Polaków-niepodległościowców”, jak to sugerowała do końca swego istnienia prasa podziemna w kraju, ale na — no właśnie: na jakie obozy, jakie nurty? Wedle jakich idei? tradycji? postaw?
Nawiązując do swej koncepcji trójfazowego procesu (faza 1. — podkopanie starej epoki przez totalizm niemiecki, faza 2. — rozbicie jej ostateczne przez totalizm radziecki, faza 3. — załamanie się totalizmu radzieckiego na rzeczywistości, której nie zdoła opanować, dzieje go bowiem wytworzyły dla wielkiej, ale doraźnej roli — rozbicia, a nie budowania, które ma być oparte na „maksymalnie wolnej jednostce w maksymalnie planowanym świecie”), Wańkowicz stwierdzał, że gdyby Polacy mieli przed sobą tylko jedną fazę,
(…) można by grać na kartę zachodnią i tępić Bobkowskich lub wschodnią — i też tępić Bobkowskich. Ale skoro sytuacja jest stokroć trudniejsza i na długi dystans, należy nic nie łgać, nie bać się prawdy i pracować. Inaczej będziemy tylko agentami którejś ze stron, podczas gdy obie te strony, obaj patronowie czy to Andersów, czy Bierutów przegrają.
Po 40 latach z podziwem można czytać te prognozy, tak wiele zawierające trafnych sądów. Zadumą — i to smętną — napełniają natomiast refleksje czy to Wańkowicza, czy innych intelektualistów jego pokroju na temat polskich cech narodowych. Jak w piosence śpiewanej przez Moustakiego: Rien n’est pareil et pourtant tout est comme avant.
Nie patrzę na przeszłość jako na szereg nieporozumień, tylko jako na logiczny ciąg — pisał Wańkowicz — Na spięciach powstaje jazgot niebywały pozytywistów przeciw romantykom, wszechpolaków (endeków) przeciw pozytywistom (ugodowcom, organicznikom), niepodległościowców przeciw endekom, a wreszcie ostatniego pokolenia przeciw niepodległościowcom (sanatorom) (…). I jeszcze ciągle użeram się o kult symboli, z którymi tak wygodnie w Polsce po wsze czasy obcym ajentom (…). Jak «wykazać się», to warto dla symbolu położyć kilka tysięcy po Teheranie i Jałcie, ale dla realnej polityki należy pójść na służbę H.M. Jak symbol — to opłaci się wymordować dzieci warszawskie, ale jak realna polityka — to przyjmować ordery. Jak symbol — to nie pisać do kraju, ale jak realna polityka — to za pieniądze angielskie pod ściśle angielską kontrolą urządzać anglizujące odczyty po obozach, zabraniać polskimi podpisami pod angielskimi rozkazami wszelkich zbiórek i obchodów na 3 maja….
Jest w tym liście — jak w wielu innych tekstach tamtego czasu — gorzka nuta potępienia polskiej polityki i tych, którzy ją prowadzili. W wypadku znacznej części intelektualnej elity kompromitacja polskiej polityki była dogłębna. Pod tym względem nie było różnicy między tymi, co na emigracji, i tymi, co w kraju, tyle tylko, że dla większości intelektualistów w Polsce przekonanie to stanowiło filar pomostu prowadzącego do współdziałania z nową władzą.
Wespół z innymi: świadomością kryzysu kultury europejskiej, potępieniem prawicy nacjonalistycznej, etosem demoliberalnym, wiarą w historyczną konieczność, lękiem przed bezdomnością, zawieszeniem w próżni, zamknięciem w okopie św. Trójcy — tworzył on ów szczególny konglomerat, który w wypadku kraju owocował postawami kompromisu, konformizmu, który służył do racjonalizowania oportunizmu. Albowiem idee, które w swych utworach głosili Gombrowicz i Bobkowski, Wańkowicz i Jeleński, Wittin i Miłosz, idee potrząsające zastygłym kształtem polskości tradycjonalistycznej, bogoojczyźnianej, wspartej na symbolach i narodowych mitach, w sytuacji zagrożenia i presji, jakiej poddawane było społeczeństwo, zmieniały sens. Znamienna jest polemika Dominika Horodyńskiego z Czesławem Miłoszem na łamach „Dziś i Jutro” (25 II 1946):
Chciałbyś obronić pokolenia następne przed kultem szaleństwa — pisał w swym „Liście otwartym” Horodyński — chciałbyś, by były rozsądniejsze. Wydaje mi się, że trud Twój jest niepotrzebny. Romantyczna zasada duszy ludzkiej, której się boisz, i tak jest zagrożona.
Przeżyliśmy w pewnym sensie polską Białą Górę. Straciliśmy najlepszych. Losem bohaterów, losem ludzi walki — walki często szaleńczej i romantycznej — była śmierć. I znacznie bardziej niż kult heroizmu grozi nam zbytni oportunizm. Przecież rodzić się będą przede wszystkim dzieci oportunistów. I powiedz, co nad Wisłą jest bardziej niebezpieczne: bohaterstwo czy oportunizm?
Czytając owe teksty, zadaję sobie nieustannie pytanie: czy w porównaniu z czasem, w którym powstały, w polskim życiu intelektualnym — a szerzej: w polskim społeczeństwie poszerzył się obszar, w którym mity i symbole nie dominują nad wiedzą i rozumieniem, nierzeczywistość nie przesłania całkiem tego, co realne. Obszar wolny od nacjonalizmu pod wszelkimi postaciami, od ksenofobii, obszar, w którym polskość stanowi formę uczestnictwa we wspólnocie ludzkiej. I chcę wierzyć, że mimo wszystko, mimo iż poczucie zagrożenia narodowych i religijnych wartości musiało nieuchronnie powodować zastygnięcie tradycyjnego kształtu, intelektualiści, którzy go odrzucają, nie są ani bezdomni, ani też skazani na rolę „inżynierów dusz”, narzędzie zamierzonej przez komunistów pierekowki polskiego społeczeństwa.
Źródło: Odra, 1990, nr 2, s. 2—6.