Krystyna Kersten
Odpowiedź na ankietę “Znaku” z 1997 r.: Do jakiej Polski przyjedzie papież?
Zadając sobie pytanie: jaka jest Polska, jacy my jesteśmy 7 lat po odzyskaniu suwerenności, zastanawiam się, czy, podobnie jak to się stało w 1979 roku, kolejna wizyta Jana Pawła II wyzwoli i ukaże zjawiska dziś niedostrzegalne, nieodczuwane, wymykające się badaniom socjologów.
Wydawać by się mogło, że nasza wiedza o polskim społeczeństwie jest przebogata. Prowadzone są wnikliwe studia nad postawami i zachowaniami, dysponujemy sondażami opinii publicznej. Kolejne wybory parlamentarne, prezydenckie, samorządowe, strajki, protesty, manifestacje, nawet dla powierzchownych obserwatorów stanowią wskaźnik nastrojów społecznych. Nakłady różnych tytułów prasowych, od „Nie” po „Gazetę Polską”, poczytność książek, oglądalność filmów i programów telewizyjnych — to wszystko w warunkach wolności świadczy o preferowaniu określonych treści, a tym samym o świadomości, mentalności, kondycji moralnej i psychologicznej obywateli III Rzeczypospolitej. Do tego dodać można wiedzę potoczną, czerpaną ze środków masowego przekazu, z codziennych obserwacji, kontaktów z ludźmi w bliskim otoczeniu, w sklepie, tramwaju, taksówce.
Ale może ta nasza wiedza jest ułomna, tak jak błędne okazały się diagnozy stanu społeczeństwa formułowane w latach 60. i 70. Znamienne z tego punktu widzenia są zapiski Stefana Kisielewskiego z owego czasu. Przedziwny jest bowiem ten dzisiejszy polski krajobraz po zwycięstwie. Entuzjazm, nadzieje, rozbudzona aktywność bardzo szybko ustąpiły miejsca rozczarowaniu, zmęczeniu, apatii w sprawach publicznych, dezorientacji, lękom. Po części było to nieuchronne, po części politykom obozu „S” zabrakło wyobraźni, faktem pozostaje, że naród nasz, uzyskawszy wolność, postawiony wobec wyzwań demokracji, nie bardzo umie sobie radzić z tym darem. Dotyczy to zarówno ogółu obywateli, jak i elit. Jest to zrozumiałe, raczej należałoby się zdumiewać, gdyby było inaczej. Wedle znanego powiedzenia: pies chowany pod szafą będzie miał krótkie nogi. Można ubolewać, że w 1995 roku jedynie 35% dorosłych respondentów i 24% objętej badaniem młodzieży uznało, że demokracja ma przewagę nad innymi rządami, a odpowiednio 16 i 22% stwierdziło, iż dla ludzi takich jak oni nie ma większego znaczenia, czy rząd jest demokratyczny, czy też niedemokratyczny. Można i należy niepokoić się tymi wynikami.
Naiwnością byłoby jednak oczekiwanie, że pokolenia, które nie znały demokracji, błyskawicznie przyswoją sobie jej normy. Było to niemożliwe, tym bardziej że w ciągu minionego półwiecza, wskutek migracji, urbanizacji, przede wszystkim zaś polityki komunistycznej władzy, tkanka społeczna uległa daleko posuniętej destrukcji, powstała, jak to wykazały badania Stefana Nowaka, socjologiczna próżnia między poziomem rodziny i poziomem narodu. Słowa Norwida, ubolewającego: Oto społeczność polska — społeczność narodu, który (…) iż o tyle jako patriotyzm wielki jest, o ile jako społeczeństwo jest żaden”, nie straciły aktualności, podobnie jak inna jego konstatacja:
Polacy przez długi bez-byt polityczny zatracili sztukę parlamentarną i jeżeli im się co nie uda natychmiast, to wnet się od tego cofają.
W „Solidarności” lat 1980—1989 objawił się Norwidowski „pierwszy na planecie naród”, w budowaniu nowego porządku „ostatnie na globie społeczeństwo”.
Jesteśmy w dużej mierze produktem PRL — jego złowrogie dziedzictwo to nie tylko anachroniczne kolosy przemysłowe, lecz także okaleczona świadomość i psychika milionów ludzi, którzy trenowani w wyuczonej bezradności, w postawach roszczeniowych, pozbawieni realnego wspływu na rzeczywistość, nie tylko w skali kraju, ale nawet bliskiego otoczenia: osiedla, wsi, spółdzielni, dziś stwierdzają, że wybory są dla nich przykrym obowiązkiem (13%), stratą czasu obywateli i państwowych pieniędzy (32%), grą pozorów i mydleniem oczu (40%), obojętne (23%). Prawda, że 67% nadanych w 1995 roku uznało, że wybory to najlepszy sposób wyłaniania rządzących, wedle 42% dzięki wyborom ludzie tacy jak oni mogą wpływać na władzę, dla 34% jest to z trudem wywalczone prawo.
Dziwny jest zaiste polski krajobraz po wygranej walce o suwerenność i wolność. Niektórzy snują iście apokaliptyczne wizje dzisiejszej Polski — przykładem może być artykuł Jana Nowaka-Jeziorańskiego w „Gazecie Świątecznej” ze stycznia 1997. Istotnie, wizerunek, jaki wyłania się z lektury prasy, z radia, telewizji, statystyk, badań socjologicznych, a wreszcie z codziennej obserwacji nie jest z pewnością budujący. Ładunek agresji, język nienawiści, demagogia, populistyczne hasła, wrogość wobec „innych”, „nie-naszych”, z którymi potykamy się na każdym kroku, ożywione upiory antysemityzmu — wszystko to odzwierciedla stan ducha w społeczeństwie, ale zarazem, na zasadzie sprzężenia zwrotnego, tworzy klimat życia publicznego.
Obraz Polski przekazywany przez media przypomina kalejdoskop, w którym przeważa jedna — ciemna — barwa. Przemoc, gwałty, molestowanie seksualne w rodzinie i poza rodziną, kradzieże, napady, korupcja, mafie, gangi, agenci (rodzimi i obcy) wśród nas, spiski ciemnych a narodowi wrogich sił, grzechy polityków, alkoholizm, przestępczość, zagrożenie biologiczne narodu, bijący, zabijający policjanci — listę można długo ciągnąć — o których piszą i mówią media, politycy, publicyści spod różnych znaków, z różnych pobudek — wszystko to rezonuje z zakorzenionymi kliszami mentalnymi, jak też z nowymi, spowodowanymi szokiem transformacji lękami i psychicznymi napięciami. Homo peereliensis nie był przygotowany do zderzenia z wolnością słowa — nawet gdy zdawał sobie sprawę z tego, że prasa kłamie albo milczy o tym, co ważne, że politycy odprawiają nieustannie rytualne zaklęcia. Pamiętam, jak kilka lat temu, czytając w Kanadzie o seksualnym wykorzystywaniu dzieci (był to tam wszechobecny temat), zastanawiałam się, dlaczego w Polsce zjawisko to nie przybrało takiej skali, moja córka zauważyła wówczas, że prawdopodobnie jest to tabu, o którym się nie pisze.
Tematy tabu były specjalnością PRL; wraz z wolnością dotarły do naszej świadomości. Brutalność milicji wielokrotnie przewyższała nadużycia władzy i demoralizację dzisiejszej policji — ale kto o tym wiedział, poza bitymi? W ludzkiej pamięci (pomijam tu niepokornych) świat PRL jawi się jako świat bezpieczny. Bezpieczny nie tylko socjalnie, bez widma bezrobocia. Od czasu do czasu co prawda dowiadywaliśmy się o grasujących mordercach kobiet, w okresach politycznych napięć i walk wewnętrznych w PZPR ujawniano afery korupcyjne, bywało, że rozpętywano polowania na takie czy inne czarownice (przypomnę wyroki śmierci za przestępstwa gospodarcze w latach 60.). Psychozę zagrożenia bezpieczeństwa życia i mienia obywateli próbowały wywołać władze w okresie 16 miesięcy „Solidarności”. Bezskutecznie.
To, co nie powiodło się propagandystom PZPR. urzeczywistniły wolne media i demokratyczni politycy. Kiedy się nieustannie czyta o kradzieżach w pociągach, człowiek zaczyna się bać nimi jeździć. A rzeczywistość prasowa — truizm to — w znacznym stopniu jest rezultatem kondensacji zjawisk, i to zjawisk negatywnych. Pobudzone zostają strachy i nieuświadomione lęki. Tym w znacznej mierze tłumaczyłabym owe tęsknoty za PRL, już zresztą malejące, których nie sposób przypisać tylko obniżeniu poziomu życia, bezwzględnemu czy nawet względnemu, lub odwiecznej tendencji do idealizowania czasu przeszłego. Sformułowanie „gorzej się żyje” (stwierdzenie połowy badanych w roku 1995) nie odnosi się tylko do realnych dochodów, świadczeń socjalnych, służby zdrowia. To zderzenie obecnego samopoczucia ze zmitologizowaną pamięcią PRL jako państwa, w którym co prawda wolności nie było, ale które „coś dawało”, od którego, co istotniejsze, mogliśmy żądać.
W schyłkowym okresie systemu, którego istotę stanowiła pełna kontrola wszystkich stref życia jednostek i zbiorowości (nigdy nieosiągnięta), ujawniła się, by sięgnąć do Havla, „siły bezsilnych”, którzy ostatecznie doprowadzili do załamania się komunizmu. Paradoksalnie, dziś owi wówczas bezsilni, a obecnie upodmiotowieni obywatele, których głosy mogą decydować o podstawowych dla Polski i każdego z nas problemach, o tym, kto będzie rządził w gminie, uchwalał prawo, kto będzie prezydentem, a więc ci, którzy w demokratycznym państwie prawnym są siła, mają poczucie własnej bezsiły w ramach demokratycznego porządku. A to prowadzi do takich zachowań, jak eskalacja agresji, rezygnacja, negacja świata polityki. I, tak jak w PRL, ludzie wychodzą na ulice. Nie grożą im — jak dotąd — gazy łzawiące, armatki wodne, salwy karabinowe, a później represje. Ale — znów jak dotąd — owe manifestacje można by określić jako „bezsiłę silnych”, w przeciwieństwie bowiem do PRL zrewoltowani robotnicy nie mają mocy obalania rządów, wymuszania cofnięcia podjętych postanowień (jak podwyżki cen w latach 1970 i 1976).
Kiedy piszę te słowa, odbywa się swego rodzaju „powtórka z PRL” — protest gdańskich stoczniowców uruchomił reakcje, które przywodzą na myśl sierpień ’80. Tyle że hasła „precz z komuną” (których nota bene w Wielkim Sierpniu nie było) są dziś pozbawione realnych treści, obiektem ataków są banki. I — co ważniejsze — ethos obecnego ruchu sprzeciwu różni się bardzo od idei i wartości, które sprawiły, że „Solidarność” stała się nadzieją Polski i świata. Bardzo się obawiam, że rezultatem działań, u których podstaw leży poczucie niemocy/mocy stoczniowców, będzie eskalacja agresji w życiu publicznym, jak też wzmocnienie sił kreujących zwichrowane postrzeganie rzeczywistości i sfalsyfikowane pola konfliktów. Reanimujących — wbrew rzeczywistości — PRL, kiedy to polski naród walczył z sowiecką dominacją i komunistycznym monopolem. Logika tej konstrukcji wymaga oczywiście uznania, że Okrągły Stół był zmową, że Polska nadal nie odzyskała niepodległości etc.
Wydawać by się mogło przeto, że polski krajobraz po zwycięstwie winien napawać niepokojem, smutkiem. Bez wątpienia społeczeństwo wychodzące z PRL i zmierzające do przyszłości, której nikt nie potrafi określić, jest zagubione, skłócone, targane sprzecznościami, poszukujące busoli. Lądy stałych wartości skurczyły się do rozmiarów wysepek, podmywanych falami. Od kilku dziesiątków lat trwał (i poniekąd trwa nadal) proces brutalnej destrukcji moralnych autorytetów, osobowych wzorów. Była to wojna totalna, której skutkiem jest puste pole. Komuniści próbowali stworzyć własny panteon narodowy, co im się nie udało, odnieśli natomiast sukces w destrukcji tych postaci historycznych, które stanowiły upostaciowanie wolnościowych, niepodległościowych wartości. Przywracane przez historyków i polityków, w społecznej świadomości pozostają w znacznym stopniu martwe, na co wskazują badania. A w każdym razie nie tworzą koherentnego wzoru.
W PRL nauczyliśmy się dychotomicznego podziału świata: MY — reprezentujący postęp, przyszłość świata, pokój; ONI — reakcja, wstecznictwo, imperializm; albo też: MY — sprzeciwiający się komunizmowi, obrońcy humanizmu, praw człowieka, narodowych tradycji; ONI — rzecznicy Moskwy, totalitarnego zniewolenia. Ten typ mentalności przybiera obecnie postać opozycji: MY — prawdziwi Polacy, obrońcy tożsamości narodowej, moralności chrześcijańskiej, praw naturalnych, ziemi, której nie oddamy w obce ręce; ONI — ci, którzy, jak pisze ks. Tischner, „są poza rozmową”, gorsi, nieustannie podejrzewani. Obok tego w pełni funkcjonuje stereotyp „my” — „oni” w rozumieniu „rządzeni” — „rządzący”.
Gwałtowne przemiany obejmujące wszystkie sfery życia potęgują z jednej strony poczucie zagrożenia, z drugiej — tendencje do „zwierania szeregów”, skupiania się w obrębie wspólnoty, obrony swojszczyzny — cokolwiek to znaczy. Jedno i drugie jest zakodowane w polskiej historii, tradycji, indywidualnej i zbiorowej pamięci. Jest też zrozumiałe, że naród, który przez dwa stulecia wybijał się na niepodległość, bronił przed rusyfikacją i germanizacją, odczuwa lęk wobec perspektywy integracji europejskiej, postrzeganej jako wyrzeczenie się suwerennej państwowości i kulturowej odrębności. Owe naturalne lęki są podsycane przez polityków i ideologów spod różnych znaków. Kryzys spowodowany wielkimi przeobrażeniami nałożył się na zjawiska charakteryzujące cały nasz krąg kulturowy — relatywizm poznawczy, relatywizm wartości i norm.
Czy jednak rzeczywiście zarysowany tutaj pesymistyczny raczej obraz zawiera prawdę o Polsce, do której przyjedzie Papież? Wydaje się, że jest to klasyczna prawda cząstkowa. Poza nią, może mniej widoczne, jest inne oblicze kraju i społeczeństwa. Nie pomniejszając rozmiarów i znaczenia tego wszystkiego, co wywołuje ból, budzi gniew, niepokoi, skłonna jestem sądzić, że można obserwować dojrzewanie do demokracji, kształtowanie nowej mentalności, przezwyciężanie ujawnionych w warunkach wolności resentymentów i fobii. Polska potrzebuje nowych standardów moralności, zwłaszcza publicznej, nowych norm zachowań, myślę jednak, że i pod tym względem wiele zostało osiągnięte.
Powiada się, że Polska jest dzisiaj podzielona dwubiegunowo; wielu te podziały świadomie lub nieświadomie pogłębia. Wielkie to pytanie: jaki wpływ będzie miała pielgrzymka Jana Pawła II na polskie społeczeństwo? W roku 1979 oraz w 1983 Papież-Polak spełnił wielką rolę swą obecnością w Ojczyźnie, krystalizując i dowartościowując NAS wobec ONYCH. Każdy, kto wówczas uczestniczył w tym szczególnym misterium wspólnoty ludzi wolnych, nie tylko katolików, nie tylko „prawdziwych Polaków”, nigdy tego nie zapomni. Papież, Kościół katolicki tworzyli enklawę, w której Tuwimowski Greczyn Żyd znajdowali swoje miejsce. Na zawsze w mej pamięci pozostaną ludzie Kościoła — dominikanie: ojcowie Jacek Salij i Ludwik Wiśniewski, lecz nie tylko oni, również inni, duchowni i świeccy: ich zrozumienie i szacunek dla tych, co spoza Kościoła albo od niego oddaleni.
Obecnie, oczekując na Ojca Świętego, wiążemy z jego osobą różne nadzieje, lecz także i obawy. Dla jednych nadzieję, iż oczekiwana pielgrzymka Jana Pawła II, której wymiar jest przecież religijny i moralny przede wszystkim, wpłynie na obniżenie poziomu agresji, sprawi, że język nienawiści przestanie być dopuszczalny w życiu publicznym, zniknie z kazań kapłanów, lamów prasy katolickiej, fal Radia „Maryja”, że przeciwnicy ideowi i polityczni przestaną być traktowani jak wrogowie, których należy zniszczyć. Dla innych, przeciwnie, nadzieję, iż wesprze i uwiarygodni NAS przeciw ONYM — wrogim, obcym: „komunie”, liberałom etc. A czego pragnie większość? Czy dominuje pragnienie spokoju, czy potrzeba wroga?
Należę do tych, którzy wierzą, że obecność Jana Pawła II w ojczyźnie nie wpisze się w toczącą się „zimną wojnę domową”, lecz wpłynie na podźwignięcie moralne polskiego społeczeństwa.
Źródło: Krystyna Kersten, Czy przeszłość się powtórzy. W odpowiedzi na ankietę: Do jakiej Polski przyjedzie papież?, „Znak” 1997, nr 4, s. 105—109.