Jerzy Jedlicki

Jerzy Jedlicki jest profesorem w Instytucie Historii PAN, zajmuje się historią społeczną i umysłową Polski XIX wieku. Autor m.in. książek: Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują. Studia z dziejów idei i wyobraźni XIX wieku, Świat zwyrodniały. Lęki i wyroki krytyków nowoczesności oraz Błędne koło 1832–1864 (t. 2 serii „Dzieje inteligencji polskiej do roku 1918”).

Historyk powinien być zdolny do tego, by znaleźć się w konflikcie z każdą lojalnością i umieć pisać przeciw oczekiwaniom czytelników. Musi mieć odwagę niepopularności. Takim historykiem był Adam Kersten.

Jerzy Jedlicki: Adam Kersten mimo choroby ani myślał się oszczędzać. Późną jesienią 1981 r. widzę go jeszcze, jak siedzi dzień i noc na strajku studenckim. Zdjęcie prof. Kerstena z tamtego czasu.

11 stycznia minęło 25 lat od śmierci Adama Kerstena, jednego z najznakomitszych historyków polskich drugiej połowy XX wieku. Urodzony w Kutnie w 1930 r., w polskiej rodzinie o korzeniach żydowskich, przetrwał szczęśliwie, wraz z matką i siostrą, okupację hitlerowską. Po wojnie kończył szkołę w Łodzi. Studia historyczne odbył na Uniwersytecie Warszawskim. Wkrótce po studiach, w 1955 r., podjął pracę na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, w którym przeszedł wszystkie szczeble kariery uniwersyteckiej.

Benedyktyńską pracowitość łączył z pasją poznawczą i perfekcyjnym warsztatem naukowym – i te cechy starał się przekazywać swoim uczniom. Specjalizując się w dziejach Polski i Europy XVII wieku, mocował się z literacką, głównie sienkiewiczowską legendą czasów “Potopu”. W pierwszych latach swej pracy naukowej czynił to z zapałem marksistowskiego neofity przekonanego, że misją jego i jego rówieśników jest oczyszczenie tradycji narodowej z irracjonalnych i – jak się mówiło – “solidarystycznych” mitów, fałszów i płycizn, by oprzeć ją na nowoczesnej nauce – krytycznej i racjonalistycznej. Po paru latach wyzbył się tego naiwnego złudzenia, zrozumiawszy, że mniemany racjonalizm wywodził swoje uroszczenia nie z bezstronnego autorytetu nauki, lecz ze ślepo przyjmowanej doktryny, która, manipulując symbolami, doprowadzić miała do zastąpienia tradycji scedzonej przez pokolenia przez kanon tradycji zarządzonej i powielanej w oschłych podręcznikach.

Wiedza czy tradycja?

Z początkiem lat 60. Adam i jego żona Krystyna doszli do wniosku, że walka nauki historycznej z zastaną tradycją jest bezcelowa i bezskuteczna, ponieważ – jak pisali – “społeczeństwo nie przyjmie książek sprzecznych z zakorzenionymi w nim poglądami na przeszłość”. Ich propozycja była, rzec można, minimalistyczna: skoro powszechnie podzielane przeświadczenia są niezależne od wiedzy naukowej, to trzeba zabiegać o to, aby ze swej strony nauka była niezależna od ciśnienia tradycji, “by mogła mówić jak najwięcej prawdy bez względu na to, czy to się komukolwiek będzie podobało”.

Był to w istocie program separacji tych dwóch królestw, zachowania autonomii i niezależności badacza za cenę jego rezygnacji z wywierania wpływu społecznego. “Być może – notował w brulionie Kersten – wśród historyków badaczy istnieją optymiści, którzy sądzą, że bezpośrednio kształtują poglądy społeczeństwa na jego przeszłość. Ja do nich nie należę. Jestem aż nazbyt realistą, by wiedzieć, że żadna praca naukowa nie przełamie istniejących już, zakorzenionych poglądów społecznych”. A jednak przytoczone zdania zostały ręką autora przekreślone, zdradzając tym samym niepewność albo wewnętrzną rozterkę. Adam nie umiał się pogodzić z taką definicją swojej własnej roli zawodowej. Nie był stworzony na wyniosłego uczonego zamykającego się w archiwum i w gabinecie – miał na to zbyt żywy temperament, napęd działacza, duszę nauczyciela.

Pisał w tym czasie biografię Stefana Czarnieckiego – książkę o bohaterze, który znalazł swe miejsce w hymnie narodowym, w nazwach oddziałów wojskowych i szkół. Autor był równie świadom ciśnienia legendy jak pokus powierzchownej i łatwej rewizji, strącania z cokołów, rugowania z kanonu tradycji czy zastępowania stereotypów narodowych przez klasowe. We wstępie – bardziej osobistym w tonie niż to było wówczas w zwyczaju – pisał: „Przyjęty temat narzucał nie tylko obowiązek obiektywnego obrazowania działań szlacheckich zawodowych żołnierzy, ale także konieczność zrozumienia ich mentalności, reakcji psychicznych, pobudek działania. Nie traktuję w tej pracy nikogo »wrogo«, sądzę, że możemy już spokojnie zostawić przeciwników z tych czasów »samych ze sobą«, nie przydając im naszych uczuć, starając się tylko zrozumieć ich postawy. (…) Skrajność nie prowadzi do dobrej przyjaźni ani do właściwego zrozumienia historii. Historiografia, zarówno polska, rosyjska, jak i ukraińska, ma tu zbyt wiele grzechów na swym sumieniu, by dodawać do nich nowe. Starałem się więc być w miarę swych możliwości maksymalnie obiektywny”.

A kysz, bajczarzu bałamutny!

W tych zmaganiach z konserwatywnym bezwładem świadomości społecznej i z problemem wzajemnego stosunku wiedzy i mitotwórstwa Kersten musiał się w końcu zmierzyć wprost z romansem historycznym „Potopu”. Jego książka „Sienkiewicz – »Potop« – historia” nie była w pełni jednolita w zamyśle i wykonaniu. Sporo w niej szczegółowych konfrontacji wizji wielkiego pisarza ze źródłami i erudycją historyka – w tej mierze Kersten miał licznych poprzedników, choć żaden z nich nie wykonał zadania z tak niezrównaną kompetencją. Wszelako autora interesował coraz wyraźniej sam proces ideowego i baśniowego przetwarzania materiału historycznego, innymi słowy: mit i mitotwórstwo jako przedmiot nie rozprawy, lecz badań.

A jednak dedykacja, jaką Adam wpisał w maju 1966 r. na ofiarowanym mi egzemplarzu “Sienkiewicza” świadczy, że wewnętrzny żar nie wygasł: “Mój drogi, daję to i zamieszczam motto [z “Kwiatów polskich” Tuwima – J.J.], o którym myślałem, ale którego drukowanie nie miało sensu:

O, historyczne rymochlasty
»Patosem dziejów« rozegżone (…)
A kysz, bajczarzu bałamutny
Plotący szumne historyzmy!
Nie okryć matejkowskim płótnem
Nędzy, nagości, ran ojczyzny”.

W tym czasie bulwersowało go Millennium, a raczej spektakl dwóch przeciwstawnych, gigantycznych akcji modelowania społecznego obrazu przeszłości. Nie identyfikował się z żadną ze stron. Odżywały w nim niewygasłe obawy przed manipulowaniem symbolami i stereotypami. Te spostrzeżenia znów zmieniały jego sposób ujmowania problemu tradycji. Do tej pory uważał wszak tradycję, zgodnie z etymologią słowa, za dziedziczony przez pokolenia widok przeszłości, a więc za siłę w gruncie rzeczy inercyjną. “Nawet najbardziej postępowa tradycja – notował – jest w istocie swej konserwatywna – nie dopuszcza lub raczej nie chce dopuścić możliwości zmian. Pogląd raz utrwalony ma być w pojęciu jego wyznawcy wieczny. Jest to osąd zawsze statyczny (…) musi być na dodatek absolutnie jednoznaczny. W tradycji nie ma barw poza białą (ewentualnie czerwoną) i zdecydowanie czarną, nie ma ludzi, są anioły i diabły”.

Ale oto okazywało się – w skali przedtem nieznanej – że ta statyczna, bierna, odporna i dla istnienia narodowego niezbędna mitologia może być groźnie aktywowana, przekształcana i spożytkowywana do bardzo pragmatycznych celów przez skoncentrowany atak środków masowej komunikacji – od telewizji po ambonę – i że może degradować kulturę myślenia historycznego.

Historyk uparcie usiłujący zachować swój niepodległy sąd, swój sceptyczny racjonalizm – czuł się znów upokarzająco bezsilny wobec tej gigantomachii milenijnej, a potem jeszcze bardziej w oku ponurego cyklonu 1968 r., kiedy to odgórną indoktrynację polityczną usiłowano sprzęgnąć z płytko utajonymi złogami ksenofobii i nacjonalizmu.

Próby głosu

Nie umiem powiedzieć na pewno, czy to z tego poczucia bezsilności, z zagłuszenia historii krytycznej przez potężne megafony, zrodziło się marzenie Adama o własnej próbie głosu. Dość, że od tamtej pory nie przepuścił żadnej okazji publicznego oddziaływania przez wiedzę, słowo, obraz i bezpośredni kontakt z młodzieżą.

Pierwsza okazja, jaka się nadarzyła, była dlań niezwykle ryzykowna, by nie rzec – dwuznaczna. Oto bowiem historyk żywiący najgłębszy kult źródła historycznego i sprawdzonych faktów, i tak jak on krytyczny wobec sienkiewiczowskiej wizji dziejów, zostaje współscenarzystą, a potem głównym naukowym rzeczoznawcą ekipy filmującej “Potop”. Adam świadom był tej dwuznaczności, a także niezwykle ograniczonego pola manewru, a jednak rzucił się całym sercem i głową w tę swoją filmową przygodę. A potem szedł na rozliczne i nieuchronne przecież kompromisy, narzucane przez fabułę powieściową, przez koncepcję reżysera, przez warunki techniczne i widowiskowe wymogi filmu. W toku tej pracy trzeba się było jakoś uporać z nader złożoną kwestią wierności odtworzenia.

W dyskusji na XI Zjeździe Historyków Polskich w Toruniu w 1974 r. Kersten rzecz tę wyjaśniał pod figurą trójkąta: film miał godzić wierność względem realiów XVII wieku, względem Sienkiewicza oraz względem oczekiwań i wyobraźni widza. Trzy wierności, tak bardzo się wzajem ograniczające, musiały w efekcie stać się trzema niewiernościami, toteż obraz wystawił się na ataki ze wszystkich stron naraz. Kersten jednak bronił filmu i swojego w nim udziału. Bronił też taktyki kompromisów i “złotego środka”, twierdząc, że nie ma sprzeczności między jego książkami a filmem, byle tego ostatniego nie uważać za bezpośrednią lekcję historii.

Gotów był więc płacić cenę kompromisów za przebicie sobie drogi do wielkiej publiczności, do pracy z rozmachem, jakiej potrzebował jego czynny, a tak długo spętany temperament. W filmowym “Potopie” (w mniejszym stopniu w “Panu Wołodyjowskim”) odcisnął bądź co bądź swój ślad, dbając o to, aby baśń z wieku XIX nie zagłuszyła całkiem prawdy o wieku XVII i aby nie schlebiała ponad miarę polskiemu widzowi z 1975 r. “Chciałem – mówił – żeby ten film był arką przymierza między dawnymi a młodymi laty”.

Kiedy na przełomie lat 1977-78 rodziło się nielegalne Towarzystwo Kursów Naukowych, główne w nim zadania wzięli na siebie profesorowie z instytutów Polskiej Akademii Nauk, bowiem wykładowcy uniwersyteccy siłą rzeczy mieli więcej do stracenia. Kersten jednak akt powołania TKN podpisał bez wahania, tyle że zamiast wykładów po prywatnych mieszkaniach podjął pracę znacznie bardziej dalekowzroczną. Od naszych przyjaciół z “Nowej” zaczął się uczyć podziemnych technik powielaczowych, aby stworzyć bazę poligraficzną dla “latającego uniwersytetu”. Miał do tego ogromną smykałkę. Na spotkania z komisją programową wpadał zawsze zaaferowany, z rękami usmarowanymi używaną do powielania pastą “komfort” (stąd i ksywa “Lord Komfort”, jaka do niego przylgnęła). Rychło się usamodzielnił, tworząc w celu publikowania naszych wykładów i kolokwiów wydawnictwo “Nowa 2”. Była to jedyna zakonspirowana część zuchwale jawnego TKN-u – i widać dobrze zakonspirowana, bo pracująca bez wpadki.

Wkrótce jednak nadarzyła się o wiele bardziej podniecająca próba głosu. W październiku 1980 r. Adam Kersten, wciąż kursujący między Warszawą a Lublinem profesor UMCS, został zaproszony przez Niezależne Zrzeszenie Studentów w Lublinie do wygłoszenia cyklu otwartych wykładów z historii Polski. Przyjął to zaproszenie tym chętniej, że nosił się z zamiarem napisania popularnej historii Polski. Rozplanował cykl na dziesięć wykładów obejmujących dzieje narodowe od Mieszka I do “Solidarności”. Zapamiętałem rozmowę z nim przed pierwszym wykładem. Był spięty, zdenerwowany, przygotowywał się do tego wykładu jak do bitwy. Zdawał sobie doskonale sprawę, że znów nastał czas ogromnego zapotrzebowania na pokrzepiające narodowe legendy i emblematy, na patos dziejów. Powiedział mi, że boi się tej próby głosu, bo sala, do której będzie mówił, oczekuje zupełnie nie tego, co usłyszy. I dlatego szedł jak na bitwę.

Omylił się. Nie było bitwy. Wziął tę przepełnioną lubelską aulę pierwszym szturmem, od pierwszej minuty. Czy sprawił to jego talent wykładowcy, doświadczenie znakomitego pedagoga? Czy może omylił się co do tej młodzieży, która przyszła go słuchać? Bo może oni tego właśnie oczekiwali: historii udokumentowanej, bez złudzeń i upiększeń, bez megalomanii i bez nienawiści? Historii, która jest lekcją mądrości, a nie podnietą do narodowej bigoterii? Nie wiem. Wiem tylko, że taką historię wykładał – i wygrał.

Te jego wykłady stały się w Lublinie wydarzeniem, choć były to miesiące, w których wydarzeń raczej nie brakowało. Adam zaś w grudniu 1980 r. rozmawiającej z nim dziennikarce lubelskiej rozgłośni radiowej powiedział: “Proszę pani, ja na tę chwilę i na to audytorium czekałem 25 lat”. Dwadzieścia pięć lat – to znaczy od dnia objęcia przezeń katedry w UMCS, kiedy większości jego słuchaczy z 1980 r. nie było jeszcze na świecie.

Trybunał historii?

Był w tamtych miesiącach bardzo już zmęczony, wyczerpany morderczą pracą i chorobą. Jeszcze w marcu 1980 r. w nieukończonym liście do kolegi z TKN-u pisał: “Mogę rozważać przyszłość, ale moja prywatna umowa z czasem jest dosyć ograniczona, coraz bardziej ograniczona”. Ani myślał się jednak oszczędzać. Późną jesienią 1981 r. widzę go jeszcze, jak siedzi dzień i noc, z nieodłączną fajką w ręku, na strajku studenckim. Nie dociekał, czy strajk to potrzebny, czy niepotrzebny – miejsce profesora było z jego uczniami.

Nie było go na liście internowanych – pośredni dowód na to, że SB nie wiedziała o jego tajnych robotach. Po 13 grudnia uruchomił na nowo jakże skromne zdolności produkcyjne Nowej 2. Wydawał zaległe broszury TKN-u, związał się z “Tygodnikiem Wojennym”, zawsze w ruchu, w swym małym samochodziku, nerwowy, bez chwili spoczynku. “Umrę w biegu” – odpowiadał, gdy próbowano go namówić na jakąś pauzę. I tak właśnie się stało – już słabnąc, dojechał jeszcze sam do szpitala. Zaczynał się nierozpoznany krwotok z aorty.

Dopiero pięć lat po jego śmierci ukazała się największa z jego książek: “Hieronim Radziejowski: studium władzy i opozycji” (1988), oparta na poszukiwaniach w licznych archiwach i bibliotekach polskich, szwedzkich, francuskich, rosyjskich, ukraińskich, austriackich. Poprzez gęstą fakturę biografii magnata, który w epoce najazdu szwedzkiego zyskał ponurą sławę zdrajcy, autor prowadzi do rozpoznania splątanych intryg, racji i politycznych meandrów polskich stronnictw i fakcji w połowie XVII wieku. “Nie mam zamiaru – pisał w zakończeniu – zastanawiać się nad tym, czy Hieronim Radziejowski był skończonym szubrawcem i na dodatek miał jeszcze świadomość tego, że nim jest”. Zamiast moralistyki była próba zrozumienia mechanizmów kariery i upadku w szlacheckiej Rzeczypospolitej wchodzącej w okres permanentnego kryzysu ustrojowego.

„Im dłużej zajmuję się zawodowo historią – deklarował Kersten w swoim ostatnim dziele – tym bardziej jestem przekonany o tym, że badacz pozbawiony jest narzędzi pozwalających mu na ustalenie ocen wartościujących. Mówiąc prościej, wbrew potocznym poglądom historyk nie może być sędzią, może tylko odtwarzać sądy przeszłości”. Prosto i jasno powiedziane, tyle że zdanie to zostanie zaraz osłabione. „Pisząc »historyk nie może być sędzią«, jestem świadom, że cokolwiek by czynił, aby tego uniknąć, zawsze nim pozostanie, chce tego czy nie, nie ma bowiem badania bez próby oceny, bez subiektywnego stosunku do odczytywanego przekazu, wreszcie bez oglądania historii przez pryzmat własnych doświadczeń. Ważna jest przede wszystkim świadomość tej zależności”.

Ten metodologiczny testament jest więc kontradyktoryjny, bo takie jest doświadczenie naszej profesji – jej nieustająca rozterka między rygorami metody naukowej a indywidualną perspektywą badacza. Od lat 80. znacznie zresztą osłabło przekonanie, że da się pisać historię w sposób całkowicie bezstronny, skoro sama konstrukcja opowiadania nieuchronnie zakłada selekcję informacji źródłowych i subiektywne oceny ich znaczenia. Ważne jest to, co postulował Kersten: aby założenia i kryteria oceny, tkwiące już w języku narracji, były przez historyka przyjmowane z możliwie pełną samowiedzą i jawnością.

Problem suwerenności historyka w niczym nie stracił na znaczeniu, wręcz przeciwnie. W 1986 r., nie bez wpływu myśli Adama Kerstena, mówiłem: “Chodzi o to, żeby praca myślowa historyka była – na tyle, na ile jest to możliwe – podporządkowana jego własnemu oglądowi dziejów, jego własnemu rozeznaniu, wedle najwyższych standardów zawodowej i intelektualnej uczciwości, a nie wedle potrzeb i oczekiwań jakiejkolwiek instytucji czy wspólnoty. Historyk powinien być zdolny do tego, aby – jeśli potrzeba – znaleźć się w konflikcie z każdą lojalnością i umieć wykładać lub pisać przeciwko temu, czego oczekują od niego czytelnicy. Musi mieć odwagę niepopularności” (“Gorzki zawód historyka”, przedruk w tomie “Źle urodzeni”, 1993).

Postulat ten jest w moim pojęciu nadal aktualny. Dopiero co pod szyldem “polityki historycznej” próbowano autorytetem państwa opatrzyć jeden stronniczy wybór kanonu narodowej tradycji, czy – jak się dziś manierycznie mówi – zbiorowej pamięci. Nikt nie zagwarantuje, że takie próby nie będą miały miejsca i w przyszłości. Suwerenność historyka pozostaje tarczą obronną przed zakusami podobnego dyktatu.


*** W artykule wykorzystałem swoje przemówienie wygłoszone na poświęconym Adamowi Kerstenowi zebraniu Towarzystwa Miłośników Historii w Warszawie 20 lutego 1984 r., opublikowane cztery lata później w drugoobiegowym kwartalniku politycznym “Krytyka” nr 27 (1988).

Źródło: Gazeta Wyborcza, 13.01.2008