Krystyna Kersten

Tekst odczytu wygłoszonego na spotkaniu sekcji kultury historycznej Towarzystwa Miłośników Historii, które odbyło się 27 października 1986.

Kiedy myślałam o tym, co mam do powiedzenia na temat sygnalizowany tytułem, długo szukałam właściwej formuły. Miałam mówić o moim uprawianiu historii najnowszej — a w późniejszej wersji o mojej z nią przygodzie. Zakładało to osobiste piętno, ale jednocześnie groziło przekroczeniem granicy, gdzie kończy się personal touch, a zaczyna teren, na którym łatwo popaść w egocentryzm, a nawet wręcz w ekshibicjonizm. Groziło nieskromnym zachwianiem proporcji między słowem „moja” i słowami „historia najnowsza”, połączonymi w zdanie słowem „przygoda” — słowem oznaczającym coś fascynującego, zawierającego element ryzyka, niespodzianki.

Owe dwa znaki: „moja” i „historia najnowsza”, wyznaczają pole, na które chcę dziś moich słuchaczy zaprowadzić. Leży ono na styku dwóch obszarów: jednego — obszaru kanonów metodologicznych, metodycznych, warsztatowych, badawczych wreszcie, uwzględniających swoistość problemów i uwarunkowań historii najnowszej jako nauki, oraz drugiego — obszaru moich indywidualnych — społecznych i intelektualnych — zaangażowań, ciekawości, pasji, ale również mych emocji, potrzeby doznawania więzi i przynależności; wierności sobie.

Obszar pierwszy wiąże się z odpowiedzialnością naukowca, zobowiązanego wymogami zawodowych kwalifikacji i zawodowej etyki. Obszar drugi należy do strefy odpowiedzialności człowieka żyjącego hic et nunc, w złożonej rzeczywistości dokonującego swoich wyborów i określającego w niej swoje miejsce. Oba te współistniejące obszary bywają komplementarne, ale częściej są konkurencyjne. Już to wskazuje, że ów wątek subiektywny, światło indywidualnego reflektora, nie może być przeoczony. W końcu historia przeżywana stanowi kontekst naszych działań jako historyków. Uprawiamy przecież nasz zawodowy ogródek, będąc zarazem uczestnikami toczącego się dramatu. Ci spośród historyków, którzy jako swą grządkę wybrali dzieje Polski i Polaków po 1945 r., są w szczególnie trudnej sytuacji – sprzężenie zwrotne między historią dziejącą się i historią uprawianą naukowo jest tu najbardziej intensywne.

Mówię to, bom smutna i sama pełna winy. A może raczej nie tyle winy, ile świadomości żywionych długo złudzeń o możliwości ucieczki od uwikłania historii uprawianej naukowo w historię, w którą byłam, jestem i będę zaangażowana osobiście. To znaczy — możliwości uwolnienia się od presji tego, co przeżywam, czego stanowię cząstkę, na to, co piszę bądź mówię jako historyk. I także odwrotnie — wpływu mojej wiedzy o przeszłości na poglądy, postawy i zachowania wobec problemów, jakie niesie dzień dzisiejszy.

Formułując temat tego odczytu, nie zdawałam sobie w pełni sprawy z wieloznaczności zdania: „Moja przygoda z historią najnowszą”, pociągnięta — mówiąc szczerze — jego efektownością, a może i prowokacyjnością. Ale właśnie w tym ujęciu, częściowo nieświadomie, zostało wyrażone przesłanie prezentowanych tu refleksji: sprowadza się ono, najprościej, do próby uzmysłowienia sobie skutków trudnego, często dysonansowego, współistnienia dwóch rytmów uczestnictwa w historii dziejącej się: raz — w roli historyka-badacza, raz jako po prostu człowieka borykającego się z mnogością problemów znaczących jego egzystencję. O wiele mniej dramatycznie by to zapewne wyglądało, gdybym po ukończeniu studiów nie wybrała historii najnowszej jako pola swoich badań. Cóż, przy innym wyborze owa dwoista przygoda byłaby przypuszczalnie bardziej bezpieczna, ale zarazem o ileż mniej pasjonująca, pozbawiona smaku podejmowania narzuconych przez życie wyzwań. Może i ten esej jest w jakimś stopniu wyzwaniem, użyczeniem głosu myślom niezbyt chętnie przywoływanym.

Wspomniałam o wyborze, ale słowo „wybrałam” nie jest tu najbardziej trafne — raczej należałoby powiedzieć „wybrana zostałam” przez mych mistrzów i nauczycieli. Co więcej, ten wybór nie był pomyślany jako zaszczyt bądź wyróżnienie. Przeciwnie, prof. Małowist i prof. Manteuffel z lepszych ode mnie uczniów nie rezygnowali na rzecz najnowszej historii. Prawda, że i ja bez większych oporów i sprzeciwów porzuciłam wówczas seminarium prof. Małowista, nauczyciela, który mnie ukształtował jako historyka, któremu zawdzięczam zarówno swój stosunek do rzemiosła historycznego, jak i znajomość zasad historycznego myślenia. Porzuciłam wiek XV, zamieniając rynek lokalny Wielunia na zachodniopomorską wieś po II wojnie światowej, a kręgi grodzkie na sprawozdania pełnomocnika rządu i sekretarza KW PZPR. I choć w ciągu owych 32 lat, jakie minęły od chwili, gdy jako kandydatka na kandydata nauk weszłam do gmachu Instytutu Historii, przyszło mi przynajmniej przez czas jakiś żałować swej decyzji z 1954 r. — żal nie dotyczył faktu, że pełna entuzjazmu dziewczyna w zetempowskim krawacie, jaką byłam w tym czasie, dziewczyna przekonana, że jak ma już spadać, to z najwyższego konia, obrała okres po 1945 r., a nie — powiedzmy — międzywojenne dwudziestolecie, jak proponował prof. Manteuffel.

Nie bez przyczyny przywołuję tu rok 1954, mój krawat czerwony, przesunięcie w obszar historii najnowszej świeżo upieczonego historyka, wyuczonego na jednym z najlepszych w tym czasie na Uniwersytecie Warszawskim seminariów. Realia owego okresu uświadamiają mi, jak bardzo mój naukowy życiorys jest związany z drogą zaangażowanego uczestnika dziejącej się historii. Związany – to nie znaczy absolutnie poddany, ale też i nie absolutnie niezależny. Wbrew owym wmawianym sobie złudzeniom, że wszystko, co piszę, a zwłaszcza jak piszę, jest li tylko konstrukcją zbudowaną z informacji czerpanych z odpowiednio interpretowanych przekazów źródłowych, musiałam dostrzec, jak głęboko oba nurty życia: ten zawodowy i ten określony przez pozazawodowe człowiecze uwikłania i przynależności, wzajem interferowały. Czas przeszły jest tu zresztą niezupełnie na miejscu – mogłabym dziś powiedzieć słowami piosenki Georges’a Moustaki: Rien n’est pareil et pourtant tout est comme avant. Co prawda postaram się wywalczyć prawa obywatelskie również dla zdania wręcz przeciwnego, jako że druga część refrenu tej piosenki brzmi: Rien n’a changé et pourtant tout es différent. Nie wyraża się w tym pragnieniu kobieca przewrotność, a tylko przekonanie o istnieniu wielu punktów widzenia na tę samą rzecz.

Zaczynam jednak od „nic nie jest takie samo i wszystko jest jak dawniej”. Wiele się na pewno dla mnie w ciągu trzydziestu lat zmieniło: inne są dziś moje opcje ideologiczne i polityczne, inne widzenie otaczającego świata – nie tylko owego polskiego świata ograniczonego Bałtykiem i Tatrami, Bugiem i Odrą-Nysą. Ale nie wpłynęło to na charakter mojej przygody z historią najnowszą. Nie wpłynęło na podejście do uprawianego zawodu.

Sens i smak zawodu historyka leży dla mnie wciąż w sferze tych wartości, o które ćwierć wieku temu Adam i Krystyna Kerstenowie walczyli, kiedy w pisanych wspólnie artykułach dawali wyraz pragnieniu, aby nauka historii kształtowała racjonalny stosunek społeczeństwa do jego przeszłych dziejów, aby służyła przede wszystkim sensownemu, krytycznemu myśleniu.

Abstrahując od ówczesnych uproszczeń, pochopnych uogólnień, nie dość przemyślanych, młodzieńczych sądów, a także wszystkich implikacji ówczesnej, nie tylko przecież formalnej przynależności ideologicznej i politycznej, oboje – Adam Kersten i ja, pozostaliśmy w istocie wierni swemu dawnemu pojmowaniu zobowiązań płynących z obranego pola działalności, swym przekonaniom o społecznej roli historii i społecznych zadaniach historyka. A także swemu zatroskaniu stanem świadomości historycznej naszego społeczeństwa, charakterem jego kultury historycznej, jego stosunkiem do własnych dziejów. Od tamtego czasu przyszło nam dokonać wielu zasadniczych przewartościowań, tej strefy one jednak nie objęły. Stosunek do wykonywanego zawodu historyka pozostał comme avant. Pasje społeczne konkurowały z pasjami intelektualnymi, dominujące czasem pragnienie oddziaływania — z bezinteresowną ciekawością poznawczą. Kto wie, może wolałabym, aby proporcje układały się inaczej, ale nie należę do ludzi, którzy optują za wymazywaniem niemiłych stron z przeszłości, także własnej przeszłości. Wiem zresztą, że ani ja, ani Adam Kersten, kiedy żył, nie potrafilibyśmy inaczej traktować uprawianej historii czy to wieku XVII, czy czasów najnowszych. Pragnę tu przywołać wykład Adama Kerstena wygłoszony w listopadzie 1980 r., a przeznaczony dla „solidarnościowego” Lublina. Są w nim ostre dość stwierdzenia o sprzeczności między tradycją i historią, poważne zaniepokojenie oczywistym manipulowaniem wydarzeniami czerpanymi z wielkiego historycznego lamusa, zatroskanie politycznym wykorzystywaniem przeszłości — także przeszłości bardzo w czasie odległej. Nawet XI wieku. Przykłady, jakie padały, świadczyły, że nie chodziło o wykorzystywanie przez władze czy PZPR, lecz przez stronę, z którą Adam Kersten — podobnie jak i ja — czuł się solidarny.

Albowiem dla żadnego z nas dwojga więź, identyfikacja nie prowadziły do apologetyki. Przeciwnie, one to właśnie skłaniały do szczególnego krytycyzmu. „Moje” – idzie tu o przynależność – nie znaczyło „najlepsze”, wiązało się natomiast z poczuciem odpowiedzialności, ba, w naszym przypadku czasem z jego przyrostem. Co nie oznacza popadania w drugą skrajność. Przyznaję, że odczuwam na równi sprzeciw wobec stwierdzenia: „Polacy, naród najwspanialszy”, jak również zdania: „Polacy — anachroniczni, anarchiczni, klerykalni, kołtuńscy, nieumiejący pracować, prowincjonalni, zaściankowi”, zdania wypowiadanego z pozycji „światłych Europejczyków”. Aleksander Hertz w Wyznaniach starego człowieka napisał:

Jeżeli poeta mógł o Polsce powiedzieć, że to jest wielka rzecz, to w równym stopniu mógł o niej powiedzieć, że jest mała. I rzeczywiście to powiedział. W gruncie rzeczy cała jego twórczość jest stwierdzeniem faktu o łączących się ze sobą wielkości i małości. I to samo o swoim kraju mówi każdy inny wielki pisarz. W całym moim doświadczeniu życiowym sprawa symbiozy wielkości i małości, sprawa ich wzajemnego warunkowania się, była czymś bardzo ważnym i stale nasuwającym się memu myśleniu. A zresztą, wielkość i małość mogą być po prostu różnymi sposobami patrzenia na tę samą rzecz czy też patrzenia na nią z różnych punktów widzenia.1

Myślę, że zachowanie proporcji w przedstawianiu zjawisk historycznych to sprawa tyleż konieczna, ile trudna do realizacji. Szczególnie w historii najnowszej i szczególnie gdy idzie o własny kraj, własny naród. Jakże łatwo w gorącej atmosferze społecznej, przy podwyższonej temperaturze własnych emocji, w zaślepieniu własnymi racjami wyolbrzymić zarówno zasługi swojej strony, jak też i grzechy przeciwnika. Jakże łatwo zatrzeć granice między przeciwnikiem a wrogiem, z którym zazwyczaj możliwa bywa jedynie gra o sumie zerowej.

Ale w tej chwili wspominając o potrzebie proporcji, o czymś innym myślę. O problemie równowagi między uczuleniem na to, co w przeszłości mego kraju, narodu, mojej grupy było negatywne – wedle mego systemu wartości negatywne — włącznie ze zjawiskami najbardziej drastycznymi, a świadomością występowania wielu różnych racji oraz zrozumieniem wielości emocji związanych z przeszłością, zwłaszcza tą najbliższą w czasie, w którą uwikłane są nasze życiorysy. Każdy swoiście pojmuje swe powołanie historyka, zgodnie z tym rozkładając akcenty. Ponieważ mówię o mojej przygodzie, przyjdzie mi stwierdzić, że coraz usilniej staram się wystrzegać tendencji do upiększania historii, łagodzenia jej nazbyt ostrych, raniących kantów; tendencji do pokazywania tylko stron jasnych, uciekania od prawd gorzkich. Traktuję swoje książki i wykłady jako surowiec i zarazem zaczyn do wyrabiania samodzielnych sądów i opinii, od których zależy rozwój racjonalnej myśli społecznej i nowoczesnej kultury politycznej. Nie jest to bynajmniej sprzeczne z działaniem „ku pokrzepieniu serc”, dla podtrzymania ducha narodowego, narodowej integralności, tradycji. Chyba że się zakłada, iż owo krzepienie i podtrzymywanie musi się wspierać o niewiedzę, złudzenia i mity. Ale byłoby to prymitywne podejście. Przekonana jestem, że można pogodzić racjonalny stosunek do własnej przeszłości z głębokim do niej przywiązaniem, najdalej posunięty krytycyzm z umiłowaniem tego, co swoje, co ojczyste.

Opowiadając się za takim modelem narodowej kultury historycznej, staram się nie zapominać o niebezpieczeństwie spowodowania reakcji odrzucenia. Pragnąc, aby mnie czytano i słuchano, muszę być wiarygodna, jeżeli zaś dążę do tego, by rozważano moje argumenty, muszą być one tak sformułowane, żeby nie tylko pobudzały krytyczne myślenie, ale aby również ich język i dobór wyrażały szacunek i dla tematu, i dla odbiorców. Jak wiadomo, cały nasz system wychowania i edukacji krytycznemu myśleniu nie sprzyja, dość skutecznie je blokując już na poziomie przedszkola. Nie wolno też zapominać, że moje pole pracy to historia półwiecza stanowiącego strefę urazową, obolałą. Przedmiot fałszów, przemilczeń, manipulacji, ostrych politycznych i ideologicznych namiętności, instrument socjotechnicznych zabiegów, niekiedy bardzo brutalnych — owo pole nabrało szczególnego znaczenia w świadomości naszego społeczeństwa. Na nim to w dużym stopniu dokonuje się identyfikacja: my — oni, swoi — obcy. Dokonuje się, poczynając już od poziomu języka.

Język, jakim operujemy w historii najnowszej, to sprawa ogromnej wagi, dlatego kilka słów na ten temat, choć będą to raczej truizmy. Język oficjalnego rytuału, nowomowa, od lat już wyparta z nauki historycznej, w historii najnowszej jest wciąż obecna. Wyzbycie się jej nie jest bynajmniej łatwe: zawiera ona pojęcia i terminy, do których przyzwyczailiśmy się i które niełatwo zastąpić innymi. Kiedy w 1981 r. pisałam mój krótki zarys historii politycznej Polski 1944–1956, zagadnienie języka było jedną z bardziej istotnych trudności. Jak odejść od propagandowo-ideologicznej nowomowy, by nie wpaść z deszczu pod rynnę i nie zastąpić je równie ideologiczno-propagandowym językiem antykomunizmu? Pamiętam, jak się z tym borykałam, poszukując słów i sformułowań nieobarczonych treściami ideologicznymi i politycznymi, a maksymalnie odpowiadających stanowi rzeczywistemu. Należało przy tym unikać wpadania w inną skrajność — szermowania językiem akademickim.

Ale język to tylko jeden element komunikacji między historykami a tymi, do których słowem, książkami i artykułami przemawiają. Znacznie bardziej istotne znaczenie ma tu współbrzmienie nastawień historyka — nadawcy, i czytelnika lub słuchacza — odbiorcy. Gdy występuje dysonans, maleją szanse na przyjęcie i zaakceptowanie tego, co przekazujemy. Łatwiej aprobatę zyskać temu, kto powie to, co inni pragną usłyszeć, zwłaszcza gdy owe treści dotykają kompleksów i resentymentów tkwiących głęboko w świadomości społecznej.

Jest to dość pesymistyczne stwierdzenie, nie należy go jednak absolutyzować. Doświadczenie bowiem uczy, że przynajmniej część naszych odbiorców przyjmie nawet bardzo niemiłe im prawdy, pod warunkiem że ze strony historyków odczuje szacunek i rozumienie swoich racji i sentymentów, że historyk nie będzie przyjmował póz sędziego, popadał w zarozumiałość płynącą z wyżyn czy to czystej nauki, czy wyznawanej doktryny.

Nie podzielam zdania wielu kolegów uważających, że występując przeciw nastrojom i pragnieniom społeczeństwa, przestajemy być słuchani. Uważam, że można i trzeba uderzać w urazowe strefy, można i często trzeba nawet ranić; wszystko zależy od tego, po co się to robi i jak się to robi. Obnażanie tego, co w przeszłości było niechwalebne, krytycyzm wobec historii nie musi bynajmniej oznaczać zagrożenia narodowej tożsamości, prowadzić do duchowego rozbrojenia. Może — jak to wiemy z niezbyt odległych w czasie doświadczeń — ale nie musi. Nie stoimy przed devil’s alternative: rezygnacja z przekazywania prawdy lub uginanie się pod presją społecznych oczekiwań. Mówić pełnym głosem, natomiast z najdalej posuniętym odczuwaniem wrażliwości, potrzeb psychologicznych tych, do których się mówi – tak sobie wyobrażam swoją rolę. Zadawania ran się nie boję, o ile tylko mogą one realnie prowadzić do poszerzenia zakresu społecznej samowiedzy, skutecznie leczyć narodowe kompleksy, frustracje, neurozy.

Nie jest to na pewno łatwe. Borykam się z tymi problemami od lat i chyba nie ja jedna. W referacie wygłoszonym 20 lat temu, na dziesięciolecie „Mówią Wieki”, a poświęconym upowszechnianiu historii najnowszej, mówiłam o zainteresowaniu środowiska historycznego po 1956 r. sprawą społecznego odbioru prowadzonych badań naukowych, wobec obserwowanego kryzysu zaufania do nauki historycznej po okresie stalinizmu. Stwierdzałam:

Treści historyczne, po części prawdziwe, po części fałszywe, którym nie bez współudziału ludzi nauki usiłowano par force przebudować świadomość społeczną, nie licząc się z rzeczywistością, zostały po prostu w większości a limine odrzucone, co więcej, pacjent, którego pojono tymi miksturami, stracił całkowicie zaufanie do lekarza aplikującego mu owe leki.

Po tej dość oczywistej konstatacji zwracałam wówczas uwagę na drugie niebezpieczeństwo, mówiąc:

W gorącym pragnieniu odbudowy zachwianego autorytetu społecznego nauki historycznej byliśmy po Październiku gotowi, świadomie lub nieświadomie, do koncesji na rzecz czytelników, koncesji, bywało, idących za daleko, bo prowadzących do rezygnacji z upowszechniania tych osiągnięć badawczych, które zadawały kłam ugruntowanym stereotypom, które godziły w uznawane wzorce.

Oto dylemat: Jak przekazywać obraz przeszłości — obraz ludzi, zdarzeń, idei, uformowany na podstawie badań naukowych, tak by to prowadziło do wyższego poziomu samodzielności społeczeństwa? I drugi dylemat: Czy są takie strefy historii, które powinny być objęte milczeniem? Dla mnie, przyznam, dylemat drugi nie istnieje. Powtórzę raz jeszcze — jestem głęboko przekonana o szkodliwości wydzielania stref milczenia. Uważam, że należy atakować właśnie owe pola gorące, przesycone urazami, emocjami, wciąż pulsujące w świadomości społeczeństwa. Wydobywać na powierzchnię i poddawać racjonalnej analizie te wszystkie karty przeszłości, z którymi związane kompleksy i uczucia są zepchnięte lub przytłumione. A jest tych kart niemało.

Pytanie, jakie sobie zadaję, nie brzmi więc: „czy pisać”, ale „jak pisać”. 2

Niedawno młody historyk badający położenie ludności ukraińskiej w Polsce po 1944 r. w rozmowie ze mną wyraził niepokój, że to, co wynika ze źródeł i co, tym samym przyjdzie mu napisać, będzie poniekąd oskarżeniem zarówno władz polskich jak i polskiego społeczeństwa. A tak się złożyło, że nieco wcześniej rozmawiałam z innym młodym człowiekiem — już nie historykiem. Rodzina jego matki została w czasie wojny zamordowana przez Ukraińców, ojciec — oficer AK już po wojnie, w więzieniu był katowany przez funkcjonariuszy uważanych za Ukraińców. Tak w każdym razie twierdził ów młody człowiek, inteligentny, wartościowy, ale pełen głębokich urazów. Jego uczucia i sądy nie odnosiły się przy tym jedynie do przeszłości — traktował on nieliczną pozostałą jeszcze w Polsce ludność ukraińską w kategoriach zagrożenia, jako wrogów. Mówił o „zmowach” i „spiskach” ukraińskich, o groźbach w stosunku do Polaków, o negatywnym odnoszeniu się Ukraińców do „Solidarności”.
Schowaj tekst usunięty przez cenzurę.

Pierwszemu z moich rozmówców odpowiedziałam oczywiście, że pisać ma wszystko, choćby to nawet były prawdy najbardziej brutalne. Ale jednocześnie, myśląc o tamtej, wcześniejszej, rozmowie, starałam się go nakłonić do uwzględnienia nie jednego, lecz dwóch punktów widzenia: ukraińskiego i polskiego. A nawet i trzech — bo jeszcze konieczne jest spojrzenie z szerszej perspektywy: procesów narodowotwórczych i związanych z nimi konfliktów, z reguły negatywnych wcześniejszych doświadczeń w zakresie rozwiązywania problemów narodowych w Polsce i poza Polską itd. Nie równało się to namawianiu do siedzenia na dwóch stołkach czy też między stołkami. Albo na podwyższonej katedrze. Chciałam tylko, aby ów wchodzący w życie historyk pojął, że przyjęta optyka, na ogół wynikająca z identyfikacji grupowej lub ideologicznej, zakreśla obszar badawczy i może — podkreślam: może, ale nie musi — prowadzić do zwężenia, spłycenia, jednostronności i — jeżeli doprowadzi do operowania półprawdami — do zafałszowań. Zamazana bywa niekiedy granica między półprawdami i prawdami cząstkowymi, boć wszystko, co piszemy, to przecież prawdy cząstkowe, dotyczące względnie izolowanych wycinków rzeczywistości. Różnica sprowadza się do sposobu przedstawiania: fałsz pojawia się, gdy owe prawdy cząstkowe są podawane, świadomie lub niezamierzenie, jako pełne odzwierciedlenie opisywanych wydarzeń i procesów.

Bywa, że prowadzą do tego błędy metodologiczne i warsztatowe. Przykładem dla mnie jest moja książka o PKWN, wydana w 1965 r.3 Pisana uczciwie, bez intencji pomijania czegokolwiek. A przecież jest to inne ujęcie powojennej historii Polski — powiedzmy jej fragmentu, początków — niż w “Narodzinach systemu władzy”, które ukazały się w 1985r.4
Schowaj tekst usunięty przez cenzurę.

Bez wątpienia w ciągu dzielących te dwie książki 20 lat pogłębiła się i rozszerzyła nasza — a więc i moja — znajomość wydarzeń. Wzrósł zasób informacji. Pogłębiło się też i rozszerzyło niemało moje własne widzenie historii, no i oczywiście zmieniły się moje znaki orientacyjne. Ale to nie tłumaczy jeszcze wszystkiego. Na pewno zasób informacji przy pisaniu pierwszej książki był znacznie mniejszy, czy jednak tylko na skutek okoliczności zewnętrznych, ode mnie niezależnych?

Kiedy ostatnio dyskutowałam o moim PKWN-ie, rozmówca mój, nie historyk zresztą i człowiek w 1945r. bliższy raczej władzy ustanawianej przez komunistów niż jej przeciwnikom, ale wrażliwy na racje obu stron, spytał: dlaczego piszesz o ofiarach po stronie władzy a nie wspominasz o ofiarach po drugiej stronie, jeśli zaś wspominasz to półgębkiem? I wtedy przyszła refleksja: przecież moje pole widzenia przy pisaniu tej książki było funkcją przyjętego punktu obserwacyjnego. Przytłaczającą część źródeł stanowiły materiały tylko jednej strony. Zważywszy, że była to strona, z którą się wówczas wciąż jeszcze utożsamiałam, nie byłam zdolna wyjść poza ową — nazwijmy ją — komunistyczną wersję początków Polski Ludowej. Tyle, że była to wersja ułożona z informacji czerpanych ze źródeł „z czasu i z miejsca” a nie inspirowana przez kolejny zjazd czy kolejne plenum.
Schowaj tekst usunięty przez cenzurę.

Już więc na poziomie zbierania informacji, dokonując selekcji materiału — przecież warsztatowo nieodzownej — można, bez uświadomionych sobie intencji, zbudować fundament pod konstrukcję w najlepszym wypadku jednostronną. Należy sobie zdać sprawę, że pomijając w badaniu początków powojennej historii Polski materiały podziemia i PSL lub też odwrotnie, nie wykorzystując w pełni dostępnych materiałów strony komunistycznej, obozu rządowego albo na przykład przedstawiając w badaniu stosunków polsko-ukraińskich, polsko-żydowskich, polsko-niemieckich jedynie punkt widzenia czy to polski, czy ukraiński, żydowski, niemiecki, możemy popaść w formułowanie półprawd, a nawet przyczynić się do powstania mniejszych lub większych mistyfikacji. Do tego dochodzi to, co określam jako zasadę porządkującą na etapie konceptualizacji materiału wiemy przecież, zbiór informacji nie stanowi jeszcze wiedzy, zaś zestawienie faktów sprowadzać się może do kroniki. A zasada porządkująca jest sprzęgnięta z wyznawanym porządkiem filozoficznym, z naszym miejscem w świecie, w którym żyjemy.

Wielość punktów obserwacji to oczywiście tylko jedna z przesłanek. Nie powinna ona prowadzić do globalnego relatywizmu, nie musi też pociągać za sobą pomniejszania osobistych zaangażowań historyka, odbierać mu prawa do własnych preferencji: do mówienia swoim głosem. Nie zapewnia też ona sama w sobie pełnego właściwego oglądu badanego problemu. I tu jest miejsce na przytoczenie znamiennej i mądrej anegdoty:

Swojego czasu władze miejskie postanowiły udoskonalić oświetlenie ulic Paryża. Poddane zostały pod rozwagę dwa projekty. Wedle pierwszego z nich należało oświetlić miasto z jednego tylko punktu, przy użyciu wielkiego reflektora, podczas gdy drugi sugerował, aby rozmieścić w równych odstępach wiele mniejszych, jednakowych latarni. Oba pomysły zostały sprawdzone w praktyce. Pierwszy nie zdobył uznania mieszkańców. Ci, którzy znajdowali się blisko gigantycznego źródła światła, byli oślepieni, kiedy ci, którzy znajdowali się w oddali, skarżyli się na złe oświetlenie czy nawet ciemność. Druga propozycja także zawiodła. Zginęło wiele uroków miasta, a także jego charakter. Było dość światła, ale… nie było Paryża. Zdecydowano więc powrócić do poprzedniej sytuacji, wprowadzając jedynie lokalne zmiany, zgodnie z umotywowanymi żądaniami. Zróżnicowanie oświetlenia i umiejętnie zrównoważona gra świateł i cieni przywróciła Paryżowi jego charakter i pozwoliła paryżanom oglądać z powrotem piękno ich miasta.5

Trochę podobnie jest z naszą sytuacją. Tak jak zniewolenie tzw. wyższymi racjami sprzyja zaślepieniu, tak i brak indywidualnych priorytetów, eliminacja własnej hierarchii wartości może prowadzić do odbarwienia wiedzy o przeszłości. Myślę, że „chłód” mojej ostatniej książki, wytykany mi już przez niektórych czytelników maszynopisu, a później podnoszony niekiedy podczas dyskusji, jest zwodniczy. Moje emocje przy pisaniu „Narodzin systemu” były bardzo silne, tyle, że starałam się — nie wiem na ile skutecznie — poddać je kontroli rozumu i zachować elementarny obiektywizm. Także w sferze hierarchii wartości jest ta książka — tak mi się przynajmniej zdaje — dość wyraźnie określona.
Schowaj tekst usunięty przez cenzurę.

Wielostronność spojrzenia i implikacje własnych zaangażowań to znów problem proporcji. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że w historii najnowszej ich zachowanie jest szczególnie niełatwe. Wynika to po części z charakteru dostępnej dokumentacji, przede wszystkim jednak ze zdominowania większości dotychczasowej historiografii dziejów najnowszych przez punkt widzenia zwycięskiej władzy. Narzuca to postawę kompensacyjną, koncentrowanie się na formacjach, ludziach, programach i działaniach strony przeciwnej. To aliści może również grozić przekłamaniem, zwłaszcza gdyby weszło w obyczaj, tyle że pod inną flagą.

Stwierdzając to wszystko, jestem świadoma, że podobne podejście w dużym stopniu rozmija się z oczekiwaniami wobec historyków, a już na pewno historyków czasów najnowszych. Ograniczam się tu do ostatnich lat, choć oczywiście problem jest bez porównania szerszy. Moje obserwacje, lektury i doświadczenia przekonują mnie, że — abstrahując w tej chwili od przyczyn takiego stanu rzeczy — zaktywizowane po Sierpniu społeczeństwo szuka u historyków przede wszystkim potwierdzenia swoich racji i swoich emocji.

Odwoływanie się do historii dla samopotwierdzenia to zabieg tak stary jak ludzkość. Immanentna potrzeba jednostek i zbiorowości. Trzeba mieć jednak świadomość, że ta potrzeba nie jest wolna od zagrożeń. Powstają one wówczas, gdy przemożne pragnienie nadziei i utwierdzenia się w swoich racjach pociągnie za sobą niepostrzeżenie, a nieraz i świadomie, rezygnację z dochodzenia prawdy. Kiedy zdominuje podejście do wiedzy o przeszłości jako nieodzownego warunku sensownego myślenia o otaczającej rzeczywistości. Jest zrozumiałe, że emocje mogą, zwłaszcza w czasach wielkich wstrząsów, górować nad rozumem, ale nie powinny go wypierać. Jeżeli nie mają budzić się upiory, rozum musi czuwać nad nadmiernie rozpalonymi uczuciami, w porę je moderując. Co przecież nie jest równoznaczne z tłumieniem wrażliwości.

Wielkie wołanie o prawdę o przeszłości, o wypełnienie białych plam i demaskowanie fałszów jest w dużej mierze oparte na przekonaniu, że owa prawda obnaży winy tych, których nienawidzimy bądź potępiamy, przysporzy laurów tym, których kochamy bądź aprobujemy, nas zaś samych pokaże zgodnie z naszym o sobie wyobrażeniem. Wielu słuchaczy i czytelników przyjmie bona fide informację, że wymordowanie ukraińskiej wsi Wierzchowiny w 1945 r. było — jak twierdziła ówczesna prasa podziemna — dziełem UB, mniej natomiast będą oni skłonni wierzyć temu historykowi, który będzie twierdził, że jednak sprawcą zbrodni był oddział NSZ, a ściślej PAS. Takie przykłady można mnożyć. Istotne jest, że w dość powszechnym odczuciu odkłamanie historii, ujawnienie faktów przemilczanych a oskarżających komunistów i władzę, miało prowadzić nie tyle do pełniejszego poznania procesu historycznego, ile do „demaskowania przeciwnika” i gloryfikacji swoich. Nie jest to zarzut, jedynie konstatacja. Miało nastąpić jak gdyby przestawienie reflektorów: to, co dotychczas, w oficjalnie nauczanej historii najnowszej, jaśniało blaskiem, zostało pogrążone w mroku, to, co było czarne – stawało się białe. Upraszczam, ale chyba nie tak bardzo. Sądzę, że wiele osób zgodzi się ze mną, iż czarno-biała klisza dominująca w urzędowym przedstawianiu dziejów ostatniego półwiecza dość rzadko jest zastępowana obrazem operującym światłocieniem, nie zaś innym równie bajkowo-westernowym podziałem na białe-czarne czy też raczej biało-czerwone i czerwone, nasze i obce.
Schowaj tekst usunięty przez cenzurę.

Od historyków domagano się, aby krocząc w owym posierpniowym pochodzie narodowym, odwrócili niejako znaki wartości. Aby swoim autorytetem zawodowym w czambuł potępili jednych, gloryfikując bez zastrzeżeń innych. Miała nastąpić zamiana miejsc na ławie oskarżonych i w panteonie bohaterów. Zrozumiała jest u wielu psychologiczna potrzeba podobnej operacji, jak też i jej społeczne znaczenie. Skoro jednak ma nas ona zbliżyć do prawdy, nie wolno zapominać, że między plus 5 i minus 5 jest dziesięć znaków na skali. Między tak zwanymi przez jednych bohaterskimi partyzantami z WiN-u i tak zwanymi przez innych reakcyjnymi bandytami z WiN-u jest miejsce na określenie najbardziej wiernie oddające charakter i dynamikę działalności tej formacji. I drugie — nie mniej ważne zastrzeżenie: przywracanie polskiemu społeczeństwu jego niezafałszowanej historii nie może się sprowadzać jedynie do rehabilitacji jednych czy potępienia innych wątków i aktorów historycznego dramatu. Mniej operowania epitetami, więcej namysłu nad koncepcjami politycznymi i ich realizacją — oto, co moim zdaniem jest nam niezbędne. Poruszając się między dwoma biegunami: my — historycy, i my — społeczeństwo, nie od dziś zresztą, jesteśmy skłonni tracić z pola widzenia obszary gry politycznej. Prawda, że historia — ta przeżywana! — oduczyła nas myślenia tymi kategoriami.

Właśnie — lekcja, a raczej lekcje historii przeżywanej. Zastanawiałam się, na ile ja sama i ludzie wokół mnie ulegaliśmy presji dziejących się wydarzeń. Myślę przede wszystkim o latach osiemdziesiątych, ale nie tylko o tym szczególnie gorącym i dramatycznym okresie. Zadawałam sobie pytanie, na ile mówiliśmy własnym głosem, na ile zaś odpowiadaliśmy na oczekiwania tych, z którymi związani byliśmy głową i sercem, odpowiadaliśmy nawet za cenę rezygnacji z wartości przywiązanych do zawodu: obiektywizmu, krytycznego myślenia. Tak jak to widzę z perspektywy paru lat, wydaje mi się, że zważywszy na zgęszczenie sytuacji owych 16 miesięcy „Solidarności”, a zwłaszcza panującą atmosferę, to, choć płynęliśmy z unoszącym nas prądem, staraliśmy się nie płynąć biernie, lecz oddziaływać na jego charakter, bieg, ba, nawet opierać się, zwłaszcza gdy tego wymagały profesjonalne kanony czy — szerzej, a zarazem ostrzej — gdy zagrożony był etos intelektualisty.

Nie zawsze ze skutkiem, co jest zrozumiałe, co wynikało z człowieczej kondycji, że się tu powołam na Fromma. Fromm w książce To Have or to Be pisał: „Ludzkie pragnienie więzi z innymi jest zakorzenione w specyficznych warunkach egzystencji, które charakteryzują gatunek ludzki, i jest jedną z najsilniejszych motywacji zachowania”. Następnie, dając przykład początku I wojny światowej, stwierdzał:

Nagle, z dnia na dzień, ludzie wyrzekali się swych przekonań życiowych: pacyfizmu, antymilitaryzmu, socjalizmu; uczeni odrzucali wieloletni trening obiektywizmu, krytycyzmu myślowego i bezstronności, aby przyłączyć się do wielkiego My.6

Zdania te współbrzmiały z moimi refleksjami na temat zachowań własnych i ludzi mi bliskich. Przyznaję, pociągają mnie pochody, wspólny marsz, zbiorowe uniesienia, pieśni, podniesione — niegdyś pięści, a dziś — palce.
Schowaj tekst usunięty przez cenzurę.

trochę reaguję na to jak koń ułański na dźwięk trąbki. Ale też i boję się tego, być może wskutek doświadczeń lat młodzieńczych i świadomości zagrożeń, jakie niesie roztopienie się w owym zbiorowym „my”, aż do granicy zatraty krytycznego myślenia i wyrzeczenia się osobistej odpowiedzialności moralnej. W moim lęku nie jestem na pewno odosobniona — to jeden z wielkich problemów XX wieku — wieku totalitaryzmów. To między innymi obsesja Milana Kundery, skądinąd jednego z ulubionych mych pisarzy. Pozwolę sobie w tym bardzo przecież osobistym tekście przypomnieć fragment Księgi śmiechu i zapomnienia:

Taniec w kole jest magiczny i przemawia do nas z tysiącletniej otchłani ludzkiej pamięci. Pani profesor Rafael wycięła tę fotografię z pisma i marzy. Ona też pragnie tańczyć w takim kole. Przez całe życie szuka kręgu ludzi, z którymi mogłaby się trzymać za ręce i tańczyć; najpierw szukała go w kościele metodystów (ojciec był mistykiem), potem w partii komunistycznej, potem w partii trockistowskiej, potem w walce przeciw przerywaniu ciąży (dziecko ma prawo do życia), potem w walce o przerywanie ciąży (kobieta ma prawo do swego ciała); szukała tego u marksistów, u psychoanalityków, u strukturalistów; szukała u Lenina i w zen buddyzmie, u Mao Tse Tunga i wśród adeptów jogi; w szkole nowej powieści i w teatrze Brechta, w teatrze paniki, a wreszcie pragnęła połączyć się w jedną całość ze swymi uczniami, to znaczy, że zmuszała ich, by mówili i myśleli to samo, co myśli i mówi ona, by stanowili jedno ciało i jedną szę, jedno koło i jeden taniec.7

Wspominam o przynależności, o potrzebie doznawania więzi, o niebezpieczeństwie maszerowania w pochodzie, choć wiem, że i pochody bywają różne, i koła niepodobne do siebie, a ów marsz czy taniec nie dla wszystkich przedstawia się jednakowo. Mówię o tym, aby jeszcze raz mocno podkreślić, że zdaniem moim kondycja badacza przeszłości, a w każdym razie przeszłości niezbyt odległej, jest wyznaczona przez dynamiczny układ dwojakiego rodzaju dyspozycji: tych płynących z rygorów dyscypliny naukowej oraz tych określonych przez uczestnictwo w dziejącej się historii, przez mniej lub bardziej silne więzi o różnym charakterze i różnej skali.

Oczywiście, uczestnictwo w dziejącej się historii to nie tylko problem przynależności. Nie zapominam o codziennych a prozaicznych sprawach, jak cenzura czy zależność druku książki od tego, czy jest ona zgodna z wymogami politycznymi. Spełnianie lub niespełnianie łagodniejszych lub bardziej rygorystycznych wymogów, zależnie od okresu, warunkowało awans, karierę, wyjazdy zagraniczne — wszystko to zawieszone jest na nitce politycznej prawomyśloności.
Schowaj tekst usunięty przez cenzurę.

Aliści owe uwarunkowania są jasne, przejrzyste, by tak rzec „na wierzchu”. Istnieje nawet coś w rodzaju cichej zmowy korporacyjnej na temat tego, co w danym momencie jest możliwe, co niemożliwe, o co walczyć można i należy, a z czego trzeba, chcąc nie chcąc, z góry zrezygnować. Ludzie mojego pokolenia i starsi wyćwiczeni są w tych przystosowawczych grach. Większość pogodziła się z nimi w przekonaniu, że nie ma innego wyjścia. Różni nas stopień osobistego ryzyka, jakie jesteśmy w stanie podjąć, wysokość ceny, jaką gotowi jesteśmy płacić za działania zgodne z naszymi preferencjami, naszym osobistym poczuciem dobra i zła, słuszności i niesłuszności, społecznej i moralnej odpowiedzialności. Podkreślam dobitnie — osobistym poczuciem, bo podejmowane wybory w wielu przypadkach są moralnie i społecznie niejednoznaczne. Wciąż stajemy, nie tylko my, historycy dziejów najnowszych, przed decyzją, jak daleko można posunąć koncesje i kompromisy, aby się nie okazało, że rezygnując z istotnych wartości, nie osiągnęliśmy niczego. Postępujące procesy adaptacyjne, tak istotne dla wytworzenia postaw chroniących przed uraźnością bodźców płynących z otaczającego świata, mogą pociągać za sobą również zobojętnienie, wieść do cynizmu, niosąc tym samym niebezpieczeństwo degradacji jednostek i całych środowisk. Choć są one zarazem często jedyną szansą przetrwania biologicznego, kulturowego. A kiedy się mówi o kosztach działańponad wyznaczoną poprzeczkę wolności, to myślę, że jest to cennik bardzo zindywidualizowany — zależnie od brutalnych realiów życiowych.
Schowaj tekst usunięty przez cenzurę.

Wiem, że wszystko to ma bardzo istotne znaczenie, tak się jednak złożyło, że dla mojej przygody z historią najnowszą — tą pisaną! — nie życiowe zależności, ograniczenia i uwarunkowania były najważniejsze. Nie mogłabym nawet uczciwie powiedzieć, że na zahamowanie mojego awansu naukowego wpłynęły li tylko względy — jak to się mówi — pozanaukowe. Choć oczywiście, narzucone z zewnątrz ramy też odgrywały pewną rolę, wyznaczały granice tej przygody. Zaczęła się ona przecież w okresie najintensywniejszego przeinaczania historii najnowszej — wystarczy sięgnąć po pierwszą lepszą publikację z tamtego czasu. W okresie najbardziej drastycznych nacisków na środowisko naukowe. W świecie akademickim dość powszechnie uważano, że dzieje powojenne nie mogą stanowić przedmiotu badań naukowych, a co najwyżej obiekt mniej lub bardziej tendencyjnej publicystyki przebranej w szatę nauki.

Jeżeli w ogóle istniały szanse podjęcia badań nad ostatnią dekadą – w co wierzyłam – były one więcej niż ograniczone. Nawet ja, przy całej naiwności i optymizmie, a także przy identyfikowaniu się z panującym porządkiem ideologicznym i politycznym, co nie bez znaczenia, nie wyobrażałam sobie studiów naukowych obejmujących sferę polityki. Wydawało mi się natomiast — i w zasadzie nie bez racji — że są takie procesy, które można zacząć już badać. Procesy mniej lub bardziej zamknięte: reformy społeczno-gospodarcze, migracje powojenne. Elementarnym warunkiem była, oczywiście, dostępność źródeł, które wówczas w większości znajdowały się jeszcze w składnicach akt.

Wybór osadnictwa wiejskiego na Pomorzu Zachodnim jako tematu mojej pierwszej pracy z powojennej historii był więc przypadkowy, przesądził o nim splot istniejących możliwości podjęcia badań oraz postawy świeżo upieczonego historyka, który przeniesiony z wieku XV w wiek XX pragnął nadal uprawiać taką samą historię, wedle tych samych reguł, jakie wszczepili mu jego nauczyciele.

Trzeba przyznać, że u początków drogi historyka najnowszych dziejów miałam sporo szczęścia. Startowałam w końcu 1954 r., kiedy odwilż była już za drzwiami. Mój ówczesny promotor — Roman Werfel — zapewnił mi szeroki dostęp do materiałów źródłowych. Dziś ogarnia mnie strach, kiedy myślę, jak wyglądałaby moja praca doktorska — a raczej kandydacka — gdyby nie postępujące w Polsce zmiany. Ale nadszedł rok 1956. Pamiętam naszą żarliwą kampanię toczoną tu, w Instytucie, przeciw fałszowaniu historii najnowszej, „poprawianiu” dokumentów w zbiorach źródeł, wciąganiu historii w służbę polityki i propagandy. Został mi nawet dokument z tamtego czasu w postaci pracy doktorskiej — już doktorskiej — napisanej bez żadnych zewnętrznych nacisków.

Owa praca, która zresztą nie doczekała się publikacji w postaci książki, choć już była przyjęta do druku — tu zadecydowały właśnie względy pozanaukowe — przekonała mnie, że można naukowo badać historię najnowszą. Że, przy niewątpliwej specyfice swej działalności, historyk dziejów najnowszych nie znajduje się w diametralnie odmiennej sytuacji, że porusza się w obszarze tego samego warsztatu. A w każdym razie poruszać się może.

Prawda, że w Instytucie Historii PAN byliśmy w sytuacji wręcz luksusowej. Wolni od nakazów czy nawet nacisków, swobodni w wyborze tematyki, ograniczeni jedynie cenzurą państwową. Miała też jednak ta Instytutowa wolność drugą stronę — byliśmy, szczególnie z początku, wolni od twórczej inspiracji, naukowego kierownictwa. Objęcie w 1962 r. kierownictwa pracowni przez Franciszka Ryszkę i sformowanie zespołu zmieniły częściowo tę sytuację. Franciszek Ryszka, zdeklarowany liberał, nadal niczego nie narzucał, wyznając zasadę laisser travailler. Ale atmosfera intelektualna, jaką wprowadził, rozszerzała horyzonty myślenia. Szerokie widzenie procesu historycznego, rozległe zainteresowania, alergiczne wręcz uczulenie Franciszka Ryszki na partykularyzm, polonocentryzm, narodową mitomanię — to wszystko określiło naukowy klimat pracowni, obok wspaniałego rzeczywiście ducha panującej w niej ludzkiej życzliwości, lojalności, tolerancji i szacunku dla różnych poglądów i zaangażowań.

Swoboda, jaką cieszyliśmy się w Instytucie, pozwalała na samodzielny wybór tematyki badawczej. Moje wybory w znacznej części były konsekwencją pierwszego. Studia nad osadnictwem na ziemiach zachodnich wprowadziły mnie w problemy masowych migracji jako konsekwencji urzeczywistnienia zasady państwa narodowego oraz masowych migracji jako jednego z podstawowych czynników kształtowania rzeczywistości polskiej po 1945 r. Nadal zajmuję się tym i zajmować zamierzam, tyle że na szerszym polu: w centrum mojej uwagi znajdują się już nie tylko migracje — przesiedlenia mniej lub bardziej przymusowe, uchodźstwo — lecz przede wszystkim siły, które do nich doprowadziły. Część niemała moich obecnych pasji skupia się wokół zagadnień narodowościowych oraz wokół kwestii dwudziestowiecznych nacjonalizmów, a zwłaszcza ich społecznych następstw: i tych błogosławionych, i tych zabójczych. Związek owej problematyki z tym, czym się dawniej zajmowałam, jest oczywisty. W książce o narodzinach systemu władzy nie znalazła ona dostatecznego odzwierciedlenia, uważam zaś, że bez jej dogłębnej penetracji nie może być mowy o zrozumieniu historii Polski i Polaków w XX wieku.
Schowaj tekst usunięty przez cenzurę.

Kiedy zaś myślę dzisiaj o tych moich naukowych wyborach i ich motywacjach, przypominają mi się dwa zdania z dziennika Janusza Korczaka pisanego w getcie w 1942 r. Korczak zanotował: „Gdybym powiedział, że ani jednego wiersza w życiu nie napisałem, jeśli nie chciałem, byłaby to prawda. Ale byłoby prawdą, gdybym powiedział, że wszystko pisałem tylko pod przymusem”8. Dodajmy — wewnętrznym. Zdania te wywołały we mnie rezonans, zabrzmiały blisko. W owej dumnej i smutnej jednocześnie refleksji człowieka, który wie, że jest u kresu swojej drogi, odnalazłam myśl o współobecności i nieuchronnym splątaniu wolnej woli i samozniewolenia znaczących drogę tej szczególnej przygody człowieczej, jaką jest twórczość.

* * *

Rekapitulując te refleksje: starałam się w wielkim skrócie przedstawić moją przygodę z historią najnowszą. Próbowałam ją przedstawić na kształt fugi, w której podstawowej melodii — uprawianiu historii jako nauki — towarzyszył na zasadzie kontrapunktu, zbliżając się i oddalając, wątek melodyczny związany z uczestnictwem człowieka w dziejącej się historii.

Jest to więc relacja z trwających wciąż poszukiwań właściwej drogi. Bo przecież nie o to chodzi, by rozdawać na tej drodze ukłony, trochę ukłonów w stronę prawdy, trochę w stronę wartości bliskich ludzkiemu sercu, określonych przynależnością — ideową, narodową, grupową, wyznaczonych więzią z innymi ludźmi. Chodzi raczej o to, żeby uświadomiwszy sobie, jak bardzo związane są te dwa obszary uczestnictwa w historii najnowszej, zobaczyć, że chociaż żaden z nich nie może na dobre wyzwolić się od drugiego, to jednak tej zależności nie trzeba pojmować ani statycznie, ani fatalistycznie.

To oznacza dwie rzeczy: po pierwsze, iż naturalne pragnienie jednoczesnego dochowania wierności i prawdzie, i własnej hierarchii wartości prowadzi nader często do konfliktu — i ten fakt nie jest bynajmniej zdrożny. Po drugie — a to już niemal postulat — że warto próbować takich dróg, które mimo nieuniknionych dysonansów w tej polifonicznej fudze wiodą w kierunku godnego współistnienia obu tych porządków wartości.

Czy to jest osiągalne? Nie wiem. Nie bez przyczyny ten problem zaludnia od wieków karty historii i twórczości literackiej. To natomiast, co wiem na pewno, to to, że nie da się osiągnąć harmonii przez konformistyczne koncesje. Te bowiem mogą co najwyżej stworzyć po prostu kicz w postaci makiety rozwiązania istniejących sprzeczności. A tak naprawdę, to rzekome rozwiązanie sprowadza się jedynie do zanegowania ich lub zafałszowania ich istoty. Cytując i trawestując Milana Kunderę, kicz — naiwnie lub przewrotnie — eliminuje z pola widzenia nader znaczącą część tego, co w ludzkiej egzystencji jest nie do zniesienia lub trudne do zniesienia9. Kicz posługuje się budowaniem makiet i nakładaniem masek, które mają przesłonić fakt, że człowiek ma prawo nie godzić się na „życie byle jak”, protestować przeciwko temu. A więc buduje się makiety dobra i piękna niby dla wszystkich, a potem nakłada się maski: dobra i piękna – sobie i swoim, zła i brzydoty – innym, odmiennym, obcym.

Ale, jak powiada Paweł Beylin, kiczowi trzeba utrudniać życie10. Jak? Nam, historykom, najprościej odwołać się do naszych zadań: dochodzenia prawdy i jej przekazywania. Aby im sprostać, potrzeba przede wszystkim szacunku: najpierw poszanowania swoich obowiązków i praw — obowiązków badacza historii i praw człowieka do własnego porządku filozoficznego, moralnego, do własnych preferencji. Ale także szacunku dla czytelników i słuchaczy z ich przekonaniami i uwrażliwieniami, z ich potrzebami psychologicznymi. Nie możemy, nie sprzeciwiając się swemu powołaniu zawodowemu, uniknąć zadawania ran — mówienia rzeczy gorzkich, trudnych, bolesnych. Jeśli te chirurgiczne rany mają być skutecznie leczące, to powinny być tak zadawane, aby penetrując aż do jakże wrażliwej na urazy tkanki: tożsamości, autentyczności, integralności — nie niszczyły jej żywotności. Ale nie przez zanegowanie konfliktów, ale właśnie przez ujawnianie ich istoty i ich złożonych źródeł umożliwiały dojście do wyższego stopnia świadomości. I to – samodzielnie. A tego nie da się osiągnąć bez otwarcia na tych, do których mówimy. To podstawowy warunek ludzkiej sensownej komunikacji, komunikacji rokującej nadzieję.

Toteż historyk, zwłaszcza dziejów najnowszych, jeśli pragnie był skuteczny i zarazem działać zgodnie z wymogami swojej etyki, i to nie tylko etyki zawodowej, nie może przywdziewać togi sędziowskiej po to, by potępiać, uniewinniać lub głosić chwałę. To wyjątkowo. Zawsze natomiast może i powinien przedstawić swój wywód ujmujący documents in the case, jak w książkach typu crime and suspence. Marzy mi się, aby w tym indywidualnym, własnym wywodzie znalazła swój wyraz wielostronność widzenia, rozumienie wielości racji, a także poważanie dla opcji innych nie własne. I to zarówno w stosunku do bohaterów opisywanej historii, jak i czytelników książek, które piszę. Podkreślam to, wiedząc, jak bardzo trudno temu sprostać. Jak ciągle — ja przynajmniej — oscylowałam i zapewne nadal oscyluję między zaufaniem, czy nawet zadufaniem, w siłę historii jako nauki a uginaniem się pod presją społeczną, zjawiskiem też historycznym, socjologicznym, psychologicznym.

Na pewno te napięcia można byłoby zmniejszyć, unikając w życiu i w badaniach naukowych angażowania się w strefy gorące. Ale to nie dla mnie. Przeciwnie, tematy, którymi się zajmuję i którymi warto mi się zajmować, są w coraz większym stopniu trudne, nabrzmiałe, uraźne. To nie o cenzurę chodzi tym razem. I nawet nie o autocenzurę. Albowiem te tematy są trudne i nabrzmiałe, uraźne nie tylko dla historyka uczestniczącego w dziejącej się historii, lecz przede wszystkim dla tych, z którymi się identyfikuję, do których przynależę. Bo jestem, przyznaję, historykiem w tym sensie partykularnym, że interesuje mnie szczególnie to, co „moje” – to znaczy: to, co mnie obchodzi, i to, co mnie boli.


1 A. Hertz, Wyznania starego człowieka, Londyn 1983, s. 203.
2 [- – – -] [Ustawa o kontroli publikacji i widowisk z 31 VII 1981 r. art. 2, pkt 3 i 6 (Dz.U. nr 20, poz. 99, zm. 1983 Dz.U. nr 44, poz. 204)]. W ten sposób w oryginale zaznaczone było usunięcie tekstu przez cenzurę. Na kolejnych stronach nie podajemy podstawy, tj. “Ustawa o …” a jedynie poprzedzające ją oznaczenie, t.j., “[- – – -]” — gek
3 K. Kersten, Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego 22 VII–31 XII 1944, Lublin 1965.
4 Ta druga książka to Narodziny systemu władzy. Polska 1943–1948, wydana w podziemiu po raz pierwszy w 1985 r. (przyp. bb).
5 J. Szapiro, Essays and Studies in Neurosurgery and Reflections at Random, Warszawa 1972, s. 35 (tłum. moje – K.K.). Autorowi serdecznie dziękuję za dyskusje podczas pracy nad tym tekstem.
6 E. Fromm, To Have or to Be, London 1979, s. 107 (tłum. moje – K.K.).
7 M. Kundera, Księga śmiechu i zapomnienia, [tłum. P. Godlewski, A.S. Jagodziński], Warszawa 1984, s. 39.
8 J. Korczak, Pisma wybrane, t. IV, Warszawa 1980, s. 387.
9 M. Kundera, Nieznośna lekkość bytu, [tłum. A. Holland], Londyn 1984, s. 107.
10 P. Beylin, Autentyczność i kicze, Warszawa 1975, s. 194 i n.

Źródło: Przegląd Powszechny, 1987, nr 3, s. 368–388.