Olga Kersten-Matwin
W tym roku dane mi jest mieszkać w Barcelonie. Od kiedy wyjechałam z Warszawy prawie 30 lat temu, jeżdżę po świecie – mieszkam to tu, to tam, głównie w Kanadzie. Do Warszawy przyjeżdżam, bo ciągną mnie tu ludzie – bliscy, ciepli, serdeczni. Mamy całą wspólną przeszłość i mimo że przez wiele lat uczyłam się innego świata, ten pierwszy pozostanie na zawsze najbliższy sercu. Poezja, muzyka, piosenki, gesty, słowa, które rozumiem, zanim zostaną wypowiedziane do końca – to wszystko tkwi we mnie głęboko, jest nieodłączne. Nauczyłam się, że ojczyzna jest tam, gdzie jest nasze serce. Duszę mam słowiańską, bez względu na to, gdzie w danym momencie mieszkam.
A mieszkam – jak już wspomniałam – w Barcelonie. Uczę się jeszcze jednej kultury, kolejnego języka. Fascynują mnie podobieństwa i różnice między tym, co jest mi znane i co całkiem nowe. W Katalonii dostrzegłam jedną z różnic i – paradoksalnie – podobieństw w piosenkach Mury Jacka Kaczmarskiego i L’Estaca Lluísa Llacha.
Piosenka Kaczmarskiego Mury oparta jest na katalońskiej piosence Lluísa Llacha L’Estaca, która – tak jak Mury śpiewane w Polsce podczas strajków, by stać się hymnem „Solidarności” – była niezwykle istotna dla ruchu wyzwoleńczego Katalończyków. Gdy wyzwalali się spod dyktatury, faszystowski reżim generała Franco zabraniał rodzinnego języka i surowo karał wszystkie przejawy tożsamości katalońskiej. W czasie wojny domowej zbombardował Barcelonę i wojska frankistowskie aresztowały tysiące ludzi. L’Estaca budzi więc w nich uczucia podobne do tych, które wywołują Mury u Polaków. Piosenkę Llacha śpiewano na koncertach i manifestacjach, a gdy została zakazana przez władze frankistowskie – nucono samą melodię (stąd w polskiej wersji słowa: „… sama melodia bez słów…”). Gdy słyszymy tę melodię, mamy autentyczne poczucie siły – mocy, którą daje wspólna walka. Solidarność, chęć bycia razem.
W 2007 roku Lluís Llach zaśpiewał L’Estaca na swym ostatnim publicznym koncercie i tłumy z ognikami w rękach wtórowały mu w rytm przejmujący do szpiku kości zarówno tych, co śpiewali, jak i tych, co słuchali. W takim momencie wszyscy jesteśmy razem, niemal stajemy się jednym... Zarówno w Polsce, jak i w Katalonii melodia daje siłę i dzięki niej czujemy moc, jaką w sobie mamy – moc, która pozwala na wspólne działanie, na wspólną walkę o wolność. O tę najważniejszą ze wszystkich wartości – wolność oraz prawo do bycia tym, kim jesteśmy.
Kaczmarski wziął melodię skomponowaną przez Llacha i napisał do niej własne słowa – nic w tym zaskakującego. Co mnie jednak zafascynowało, to zupełnie inna – by nie rzec wręcz odwrotna – ich wymowa. Nie tyle różnica słów, ile skrajność różnicy przekazu.
L’Estaca zaczyna się od rozmowy z dziadkiem Sisetem o świcie, kiedy razem z Llachem czekali w bramie na wschód słońca i zobaczyli frankistowskich żołnierzy na koniach (w piosence są to samochody, ale powiedziano mi, że to dla cenzury).
„Czy widzisz ten pal, do którego jesteśmy wszyscy przywiązani? – zapytał mnie dziadek Siset. – Jeśli go nie obalimy, nie będziemy w stanie nigdzie pójść.”
Po czym spokojnie wskazał, że jedynym sposobem na wyzwolenie się jest wspólne działanie.
„Jeśli wszyscy szarpniemy, on na pewno padnie, bo jest już całkiem zbutwiały – jeśli ja mocno pociągnę w tę stronę, a ty mocno pociągniesz w tamtą, to na pewno runie, runie, runie i będziemy mogli być wolni!”
W prostych, bezpretensjonalnych słowach Llach podkreśla istotę świadomości zbiorowej, która jest niezbędna do odzyskania wolności. Mówi również o konieczności przekazania następnym pokoleniom owego ducha jedności w walce o wolność. W piosence Llacha śpiewak jest obarczony tą odpowiedzialnością czy wręcz sam ją na siebie nakłada:
„Stary Siset nie mówi już nic, bo słowa porwał zły wiatr, dokąd – on jeden tylko wie, ja ciągle sterczę w bramie i gdy przechodzą nowi (frankiści), słyszą, jak rośnie mój głos, gdy śpiewam ostatnią Siseta pieśń, której on nas nauczył…”.
Śpiewak wierzy, że razem mogą osiągnąć to, o co walczą, i że będzie to trwało przez pokolenia. I tak właśnie jest w dzisiejszej Katalonii. Ludzie pamiętają i idą dalej, kontynuując to, co wspólnie osiągnęli.
Wersja polska – mimo że „sama melodia bez słów” – porywa i Kaczmarski zdaje sobie z tego sprawę – ma przesłanie głęboko pesymistyczne, by nie rzec negatywne. Jest skierowana na śpiewaka, który czuje się sam i pozostaje sam, który z jednej strony dodaje pieśnią sił, z drugiej zaś przyjmuje postawę obserwatora. Słowa Kaczmarskiego są dramatyczne, porywcze i pełne wściekłości: wyrywamy murom zęby krat, zrywamy kajdany, łamiemy bat, zwalamy pomniki, rwiemy bruki, krzyczymy: ten z nami, ten przeciw nnam… (by pociągnąć dalej to niedokończone zdanie doktryny stalinowskiej – kto przeciw nam, to nasz wróg, a wroga trzeba zniszczyć…).
Ta różnica zastanowiła mnie najbardziej. Melodia, która porywa do wspólnej walki, urzekła Kaczmarskiego, gdy pierwszy raz zobaczył tłumy śpiewające L’Estaca. Jednakże w jego wersji zaślepiony walką tłum gubi sedno sprawy, gubi cel, jakim jest wolność dla wszystkich, traci to, o co walczy. Gubi zbiorową świadomość, traci poczucie jedności, które wynika z bycia razem, z dążenia do wspólnego celu. Nie możemy go osiągnąć, gdy zaczynamy patrzeć, kto z nami, kto przeciw nam, niszczyć siebie wzajemnie. Mury muszą ponownie urosnąć, bo brakuje wiary – nawet u tego, a może przede wszystkim u tego, który miał dodawać pieśnią sił. Mimo że stary świat został pogrzebany, mury, które były jego częścią, ponownie urosły, po czym sprawiliśmy sobie nowy łańcuch u nóg. Gorzka wymowa rosnących od nowa murów wydaje się niezbyt odległa od obecnej polskiej rzeczywistości.
Sam Kaczmarski powiedział:
„Mury napisałem w 1978 r. jako utwór o nieufności do wszelkich ruchów masowych. Usłyszałem nagranie Lluisa Llacha i śpiewający, wielotysięczny tłum i wyobraziłem sobie sytuację – jako egoista i człowiek, który ceni sobie indywidualizm w życiu – że ktoś tworzy coś bardzo pięknego, bo jest to przepiękna muzyka, przepiękna piosenka, a potem zostaje pozbawiony tego swojego dzieła, bo ludzie to przechwytują. Dzieło po prostu przestaje być własnością artysty, i o tym są Mury. I ballada ta sama siebie wywróżyła, bo z nią się to samo stało. Stała się hymnem, pieśnią ludzi i przestała być moja”(rozmowa z Jackiem Kaczmarskim z drugoobiegowego pisma „Indeks”).
Myślę, że w powyższym zdaniu mieści się kwintesencja tego, czym chciałam się podzielić. Kiedy dzieło przestało być jedynie własnością artysty, stało się własnością nas wszystkich, łącznie z autorem! Kiedy stajemy wszyscy razem, to ballada jest nasza – i moja, i twoja, i jego. Następuje moment, w którym różnica przestaje istnieć. Nie, proszę tego nie mylić ze sloganami typu „jednostka niczym” Majakowskiego. Wręcz odwrotnie, jednostka wszystkim – a zbiór jednostek – unikatowych i odrębnych – też jest jednością. W ten sposób piosenkę mamy wszyscy razem i każdy z osobna.
Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć Kaczmarskiemu osobiście. Natomiast mogę się podzielić z tymi, którzy zechcą słuchać, gdyż wydźwięk pozostaje aktualny w codziennym życiu społecznym i politycznym Polski. Dzieło „Solidarności”, czyli demokratyczna Polska, nie należy do jej przywódców, tak samo jak pieśń nie należała do śpiewaka. Jest ona własnością nas wszystkich. Jeśli chcemy budować – musimy być razem, jeśli chcemy niszczyć – będziemy się kierować przeciwko sobie. Wydaje mi się, że warto włożyć wysiłek w znalezienie tych treści, które pozwolą nam współdziałać i tym samym realizować niebywały wręcz potencjał, który nosimy w sobie zarówno indywidualnie, jak i wspólnie.
Piszę o tym w rocznicę śmierci prof. Adama Kerstena, dla którego Mury były nie tylko hymnem „Solidarności”, lecz także prywatnym refrenem życiowym. Grał je całymi dniami, bez przerwy, czasem aż do znudzenia, jakby rzeczywiście „dodawał sobie pieśnią sił”. Był człowiekiem wyjątkowym, który sam wiele napisał i o którym wiele napisano. Mimo iż odszedł przedwcześnie przeszło ćwierć wieku temu, jest stale obecny dla wielu z nas. Dla niego piszę tę krótką historię ballady przetłumaczonej na wiele języków i śpiewanej w różnych zakątkach świata, a w każdym zapewne uważanej za rodzimą. Myślę, że w ten właśnie sposób uzyskała swoją ponadczasowość, nieśmiertelność. Kiedy uznamy, że istnieje coś takiego jak własne życie wspaniałej melodii (tej dosłownej i tej w przenośni), może nas ona zabrać w podróż dookoła świata.
Za tę właśnie podróż chcę z całego serca podziękować Lluísowi Llachowi, który skomponował inspirującą tłumy melodię, Jackowi Kaczmarskiemu, który spopularyzował ją w Polsce, a przed wszystkim mojemu Ojcu Adamowi Kerstenowi za duszę, którą wchłaniał jej wolnościowy sens i potrafił przekazać go innym.
Zródlo: “Gazeta Wyborcza”, dodatek “Gazeta Stoleczna”, 10–11.01 2009.