Krystyna Kersten
Punktem wyjścia rozważań na temat: społeczeństwo a historia, musi być zdanie sobie sprawy z kondycji, w jakiej polskie społeczeństwo znajdowało się od czasu oswobodzenia spod okupacji niemieckiej, jak trudna była sytuacja Polski, Polaków w końcowej fazie wojny i na progu pokoju.
Od lipca 1944 r. w Lublinie działa PKWN, który, choć utworzony w Moskwie z mandatu Stalina, był jednak polski, stworzony przez Polaków, w których, jestem o tym głęboko przekonana, nie można widzieć po prostu „moskiewskich agentów”. PKWN nie był na pewno samoistnym tworem Polaków, poza komunistami nie reprezentował znaczniejszych sił politycznych, a komuniści w tym czasie, jeśliby abstrahować od radzieckiej potęgi, która ich wspierała, mieli bardzo ograniczone wpływy. PKWN powstał z woli Stalina, opierał się na sile Armii Czerwonej i NKWD.
W tej sytuacji społeczeństwo musiało znaleźć nowy model zachowania w warunkach, które różniły się diametralnie od okupacji niemieckiej, ale też nie przypominały w najmniejszym stopniu wolności, na którą czekano przez sześć lat. Kształtowała się więc z wolna postawa, która stanowiła mieszaninę oporu i przystosowania. W procesie tym kluczową rolę — obok religii — odgrywała historia i tradycja historyczna jako niesłychanie istotny element narodowej kultury — pojęcie „kultura” rozumiem tu szeroko, jako sferę pozamaterialnego bytu. Jeśli weźmie się do ręki ówczesne czasopisma, i te ukazujące się w kraju, i te na uchodźstwie, z „Kulturą” Jerzego Giedroycia na czele, uderza zderzenie dwóch zakorzenionych w historii klisz polskiego myślenia: kliszy romantyczno-insurekcjonistycznej i kliszy pozytywistyczno-realistycznej. Gdy czyta się dziś wiersze, rozważania publicystyczne, eseje z tamtych lat, ma się wrażenie, że na polskiej scenie rozgrywał się wciąż ten sam dramat od ponad stulecia. Te same słowa, argumentu, sytuacje.
Po powstaniu warszawskim, wraz z syndromem poklęskowych nastrojów, po załamaniu się polityki polskiej opartej na imponderabiliach, jaką reprezentował rząd Rzeczypospolitej na uchodźstwie oraz władze Podziemnego Państwa, w natarciu znajdowała się myśl promująca realizm, potępiająca insurekcjonizm, mierzenie sił na zamiary, porywanie się z motyką na słońce — znamy wszyscy ten spór, wychowaliśmy się w jego cieniu, Ale jednocześnie wyczuwano, że w istniejących warunkach opozycja realizm—romantyzm nabiera zupełnie nowych znaczeń określonych przez konteksty, w jakich funkcjonuje. Rzeczywistość burzyła schematy. Polacy byli świadomi, że realizm jest konieczny nawet za cenę zawieszenia niejako imponderabiliów, że trzeba się pogodzić z faktem, że w świecie rozstrzyga prawo siły, nie zaś siła prawa, do której nadaremnie odwoływał się rząd polski na uchodźstwie, że radziecka obecność w Polsce jest rzeczywistością, której Polacy nie są w stanie zmienić, że dokonało się uprzedmiotowienie państwa polskiego. Tak jak nie byli w stanie zapobiec postanowieniom jałtańskim ich dotyczącym, choć oznaczały one ewidentne pogwałcenie prawa międzynarodowego i naruszenie prerogatyw konstytucyjnego rządu Rzeczypospolitej, uznawanego przez Londyn i Waszyngton.
Realizm był opcją wymuszoną przez położenie Polski. By przetrwać, Polacy musieli być realistami, liczyć się z międzynarodowymi i wewnątrzpolskimi realiami, trafnie je odczytywać. Nie mogli być natomiast tylko realistami, prowadziłoby to bowiem do duchowego skarlenia. Dlatego równolegle z apoteozą realizmu w różnych postaciach, z rozmaicie formułowanym programem przystosowania się do rzeczywistości, od 1944 roku występował nurt przeciwstawny, odwołujący się do innych tradycji, stawiający na górze hierarchii wartości inne treści. Nie wszyscy naturalnie, ale niektórzy przynajmniej byli świadomi, że przechył w kierunku realizmu może grozić zatratą narodowej tożsamości. Bo tożsamość, także tożsamość narodu, stanowi swoisty wzór odpowiednio ze sobą powiązanych elementów, ukształtowanych historycznie — można go korygować, ale wszelkie gwałtowne zmiany w postaci usunięcia jednego elementu i zastąpienia go innym kończą się dramatycznie; na ogół zresztą — na szczęście — próby takich zmian prędzej czy później kończą się fiaskiem.
Zastanawiam się, na ile już wtedy — zaraz po wojnie — przeczuwano, że komuniści zmierzają do totalnej przebudowy społeczeństwa, obejmującej także sferę świadomości, czy zdawano sobie sprawę, że spór o tradycje i wartości zakorzenione w polskiej historii wpisany był w dokonywaną pierekowkę dusz. Znamienny jest ów krzyk Bermana, który po wielu latach i po wielu doświadczeniach w rozmowie z Teresą Torańską był w dalszym ciągu przekonany, że naród polski musi zmienić swą mentalność i — ale to już mój język, nie Bermana — musi przeobrazić swoją duchową tożsamość, którą zwiemy charakterem narodowym. Na ile dostrzegano, że niszczenie tradycji i symboliki insurekcjonistyczno-romantycznej, wplecionej w rozmaite wątki historyczne, krytykowanie kultury szlacheckiej i eksponowanie wartości kultury plebejskiej, uświęcanie roli mas ludowych i deprecjonowanie elit, podnoszenie do rangi najwyższej odpowiednio przykrojonych tradycji ruchu robotniczego, stanowiło cząstkę zamierzonej przez komunistów operacji przeobrażenia historycznej świadomości Polaków?
Podobnie jak eksponowanie laickich wątków w naszej przeszłości oraz „demaskowanie” reakcyjnej roli Kościoła, kleru, jezuitów itp. Wystarczy zajrzeć do pierwszego lepszego podręcznika historii z pierwszej połowy lat pięćdziesiątych, by to zobaczyć. Mówiąc: „czy zdawano sobie sprawę”, mam na myśli szersze kręgi społeczeństwa, które było obiektem tej manipulacji, oraz tych wszystkich, którzy w najróżniejszy sposób byli w nią wciągnięci — historyków, publicystów, pisarzy… A także tych, którzy ową operacją na społecznej świadomości kierowali. Zaryzykowałabym tezę, że spora część społeczeństwa wyczuwała instynktownie, że w istniejących warunkach przewartościowywanie tradycji kryje w sobie poważne niebezpieczeństwo. Paradoksalnie, mniej tego byli świadomi intelektualiści, zajęci wyciąganiem wniosków z gorzkiej lekcji najnowszej historii. Nie tylko zresztą polskiej. A co się tyczy obozu rządzącego, myślę, że jego stosunek do tradycji cechował brak koherencji wynikający z krzyżowania się dwóch dominant: tej wyrastającej z zamierzonej przebudowy narodu i tej podyktowanej bieżącą taktyką polityczną. Można to porównać z reformą rolną, realizowaną w sposób odpowiadający potrzebom chwili, przy równoczesnym założeniu, iż w perspektywie zmierza się ku kolektywnemu rolnictwu.
Przypomina mi się tu moje własne przeżycie z lat dość wczesnej młodości. Otóż wychowana zostałam w tradycji antypowstańczej, takiej trochę pozytywistycznej, może z lekkim nalotem endekoidalnym. Westerplatte, szarża na czołgi, polskie „z motyką na słońce” — to były dla mnie „grzechy główne”, z którymi pora była skończyć. Cnota, czyli realizm, wymagała, by pogodzić się z faktami i istnieć w ramach rzeczywistości, takiej jaka ona jest. To była postawa dość znacznej części inteligencji po 1945 r. Postawa, która nakazywała ziemianom, na przykład, pozostać w kraju i zagospodarowywać poniemieckie majątki na ziemiach zachodnich, dopóki im na to pozwolono. Był to most, po którym tłumy ludzi przeszły ku współdziałaniu z ustanowioną przez komunistów władzą. I pamiętam ogromne zdumienie, kiedy po wstąpieniu do OMTUR — był to 1947 rok — przy pierwszych lekturach odkryłam, ku swemu zaskoczeniu, że tradycja ruchu robotniczego zawiera podobne wartości, jak tradycje powstań narodowych, że to tylko inny nurt postawy walki, oporu, poświęcenia dla sprawy itp.
Zdawaliśmy sobie (wolę mówić za siebie, może za siebie i za Adama i Kerstena) oczywiście sprawę, że uczestniczymy w procesie przeobrażenia świadomości społecznej, także świadomości historycznej, więcej, będąc jeszcze wówczas komunistami, identyfikowaliśmy się z tym procesem. Nie rozumieliśmy natomiast — mówię o latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych — że przeprowadzona operacja grozi pacjentowi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Mniej więcej od pierwszych lat sześćdziesiątych spór o wartości historyczne wpisał się, czy może raczej został wpisany, w toczącą się walkę polityczną. Sytuacja skomplikowała się niepomiernie. Część obozu rządzącego rozpoczęła licytację z Kościołem, usiłując, wbrew własnej ideologicznie tradycji, przejąć hasła nacjonalistyczne.
Historia stała się instrumentem polityki. W pewnym sensie jest nim zawsze — to owa historia pisana ad usum Delphini. Ale w naszym polskim pogmatwaniu splecione zostały ze sobą naganne intencje polityków i chwalebne dążenie do powiedzenia prawdy ze strony historyków, publicystów, pisarzy — złowroga manipulacja i żywiołowy pęd do odkłamywania historii, wykorzystujący stworzone przez władze możliwości, przede wszystkim cenzuralne. Komuniści, niezależnie od tego, jak nikłe było ich społeczne poparcie, nie działali nigdy w próżni. Ich stosunek do otaczającego społeczeństwa był dwojaki: przekształcenie tego środowiska zgodnie z własnym systemem wartości ścierało się z adaptowaniem się do niego i postępującym przeobrażaniem swojej ideologii. Nietrudno dostrzec, że pierwszy wariant dominował w latach 1948—1955, drugi — bezpośrednio po wojnie oraz od początku lat sześćdziesiątych. W obu procedurach, choć w drugiej jest to bardziej wyraźne, wykorzystywało się autentyczne elementy tradycji historycznej, autentyczne elementy wzoru polskiej historii. Inna rzecz, że to trochę tak jak w przysłowiu „złapał Kozak Tatarzyna…”. Ciśnienie świadomości historycznej było tak wielkie, że wychodziła ona zazwyczaj obronną ręką z prób posługiwania się nią instrumentalnie. Nieco gorzej na tym wszystkim wychodziła historyczna prawda.
Model historii i tradycji zdominowany przez syndrom martyrologii — heroizmu odpowiada przede wszystkim sferze emocjonalnej, gdy model sięgający do takich wartości, jak praca, realizm, rachunek ekonomiczny itp., służy w głównej mierze potrzebom racjonalnym. Polska historia wypromowała zdecydowanie model pierwszy i to z potężnym nalotem kultury szlacheckiej. Komuniści — ale nie tylko przecież komuniści, bo i na swój sposób niekomunistyczna lewica i nacjonalistyczna prawica — usiłowali go początkowo przekonstruować, niekonsekwentnie zresztą. Ich — to znaczy komunistów — działanie skierowane było przede wszystkim przeciw treściom historycznym i symbolom, które mogły podtrzymywać opór, przeciw świętościom pozwalającym trwać narodowi jako ideologicznej wspólnocie. Stąd wściekły atak na Armię Krajową, groźny nie tyle w wymiarze realnym, ile właśnie w wymiarze sacrum. Stąd również obrona społeczeństwa przed podejmowanymi próbami przewartościowania naszej historii, przed obrazoburcami, szydercami. Truizmem jest stwierdzenie, że w naszym kanonie tradycji, w naszej hierarchii wartości narodowych istniał (i istnieje nadal) przerost wątku konia i szabli — w wersji nowocześniejszej czołgu i pistoletu maszynowego — a niedowład tych treści, które wytworzyło w swoim historycznym rozwoju mieszczaństwo.
Zaraz po wojnie toczyły się dyskusje, które wyrastały z autentycznej potrzeby rewaloryzacji historii narodowej, rzucenia światła na te jej karty, które były dotychczas na ogół w cieniu. Część lewicy, uznając, iż przyszedł czas, by przywrócić rangę ludowym, plebejskim, proletariackim, mieszczańskim wątkom polskiej historii, nie dostrzegała, że istniejący kontekst międzynarodowy i wewnętrzny zasadniczo zmienia sens dyskursu na temat tradycji i wartości. Dramat polegał na tym, że proces, w istocie swojej sprzyjający pogłębieniu historycznej świadomości społeczeństwa, poprzez kontekst właśnie przekształcał się w instrument komunistycznej pierekowki. Polacy obronili swą świadomość, ale stało się to w dużym stopniu kosztem odrzucania wszelkich przewartościowań i obrony kanonu historii w jej zastygłym kształcie. Społeczeństwo, w poczuciu stałego zagrożenia, było skłonne utrzymywać i podtrzymywać tradycję taką, jaką ukształtowały stulecia historii. Odbiło się to w sposób fatalny na procesie kształtowania się współczesnego myślenia o sprawach Polaków, zasadniczo zdeformowało ten proces. Spory o historię, o tradycje, jakie się toczyły, były w znacznym stopniu sfalsyfikowane: miały podwójne dno. Treści, w normalnych warunkach prowadzące do pogłębienia społecznej samowiedzy, posuwające naprzód myśl społeczną, nabierały dwuznaczności.
Niedawno przeglądałam tygodniki z pierwszego półrocza 1968 r. i ze zdumieniem stwierdziłam, iż poza kilkoma bzdurnymi i obrzydliwymi artykułami, m.in. w „Stolicy”, większość tekstów dotyczących historii, i tej najnowszej, i tej nieco dalszej, to normalna publicystyka historyczna. Czasem zaprawiona tendencyjnością, jak na przykład w przedstawieniu polityki Sikorskiego wobec ZSRR, ale często pozornie od niej wolna. Pozornie, bo tendencyjność była ukryta, tkwiła w raptownym, zmasowanym, wręcz ostentacyjnym podjęciu określonej tematyki, wpisującej się w prowadzone operacje ideologiczne. Historycy — najczęściej najlepszej woli — otrzymali szansę podjęcia tematów, o których dotychczas pisać było trudno. Powstały możliwości dalszego poszerzenia pola prawdy — pierwszy wielki krok ku temu, po latach postępującej mistyfikacji, nastąpił w 1956 r.
W 1968 r. niektórym spośród historyków czasów najnowszych obiecano otworzyć szafy w archiwach resortu bezpieczeństwa — znajdujące się tam materiały kompromitowały polityków i funkcjonariuszy, którzy byli odpowiedzialni za zbrodnie dokonywane w latach pięćdziesiątych. Rzeczywiście byli odpowiedzialni, tyle że nie oni jedni. Dobór na zasadzie rasistowskiego klucza i manipulowanie wyrywanymi z kontekstów półprawdami przekształcał te operacje z instrumentu poznania w instrument zatrutej polityki, posługującej się metodą kozłów ofiarnych i żerującej na resentymentach zakorzenionych w świadomości społecznej. Na marginesie — szafy pozostały wówczas zamknięte. Przyznam, że nie wiem, czy żałować tego, czy też nie. Zważywszy bowiem, że dostęp był selektywny, że z owych materiałów ujawniono by odpowiednio wybrane fragmenty, trudno orzec, czy w rezultacie zbliżylibyśmy się do poznania prawdy, czy stalibyśmy się ofiarami kolejnej mistyfikacji. Niekoniecznie zawinionej przez historyków. To wciąż ten sam dylemat — jak się ustrzec przed niebezpieczeństwem zakłamywania odkłamywanej historii. Przecież, jak wspomniałam, w porównaniu z poprzednimi latami krok naprzód był wyraźny. Wiele osób, czytając o Armii Krajowej, o walkach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, o Sikorskim, skłonne było sądzić, że do głosu doszli komuniści reprezentujący prawdziwie polskie aspiracje.
Takie zresztą było założenie całej tej manipulacji. Już w 1963 r. Władysław Bieńkowski sygnalizował Gomułce narastające niezadowolenie społeczeństwa, mnożyły się objawy zwiastujące kryzys. Wobec pogarszającej się sytuacji ekonomicznej, aby utrzymać minimum więzi ze społeczeństwem, rządzący sięgnęli do środków ze sfery ideologii. Poza wszystkim skłaniały do tego poczynania Kościoła związane z obchodami Milenium. Partia podjęła próbę zaadaptowania, wchłonięcia wręcz, wybranych elementów historii i tradycji, jak też wbudowania zmitologizowanej historii komunistycznego ruchu oporu w kanon tradycji narodowej. Powstał produkt będący niekoherentnym konglomeratem symboli i wartości zaczerpniętych z różnych porządków ideologicznych, włącznie z nacjonalistycznym. Operacja ta spotkała się z protestami niektórych środowisk intelektualnych, po części dlatego, że propagowane treści były sprzeczne z ich poglądami i etosem, po części zaś z uwagi na ewidentnie instrumentalny charakter tych poczynań.
Wszystkie dyskusje tamtych lat wokół Popiołów Wajdy, wokół Hubalczyków, Siedmiu grzechów głównych Załuskiego, toczyły się w dwóch niejako wymiarach: w wymiarze ideologicznym, w którym ścierały się różne sposoby myślenia o historii, różne porządki wartości i różne modele tradycji, oraz w wymiarze politycznym, gdzie treści czerpane w wymiaru ideologicznego służyły pragmatycznym celom bieżącej polityki. Nie wolno przy tym zapominać, iż owa konfrontacja miała miejsce w szczególnej sytuacji: w warunkach dalece ograniczonej suwerenności, przy dość powszechnym poczuciu zagrożenia polskości, rodzącym imperatyw jej obrony. Nie sprzyjało to przewartościowaniom, przeciwnie, spychało ku tradycjonalizmowi i symbolom, wokół których należało trwać niezmiennie. Można zapytać, w jakim stopniu istotnie polskość była zagrożona — moim zdaniem o realnym niebezpieczeństwie można mówić do 1956 r. Później komuniści sukcesywnie rezygnowali z wielkiego planu pierekowki polskich dusz.
Niepowodzenia komunistów można również przypisać roli pamięci. Pamięci, która dla historyka czasów najnowszych to zarazem błogosławieństwo i przekleństwo. Każdy historyk, o ile działa na polu społecznie żywym, napotyka często barierę w postaci utrwalonego kształtu tradycji. W wypadku historii najnowszej ta bariera może przybrać postać barykady, ułożonej z cegiełek pamięci: własnej, rodziców, czasem dziadków, chociaż kto dziś słucha opowieści dziadków! Wobec braku wiary w oficjalny przekaz historii, znaczenie pamięci było szczególnie duże. I mimo że pamięć jest selektywna, to nawet wśród intelektualistów, którzy teoretycznie są świadomi jej pułapek, wielu odwołuje się do własnej pamięci jako wiarygodnego źródła wiedzy o przeszłości. Jest to chyba zakodowane w naszej ludzkiej psychice. Historycy zresztą również posługują się swoją pamięcią, choćby przy krytyce źródeł. Rzecz w tym, że historyk zawodowo jest postawiony w roli, która mu każe przeciwstawiać się naciskowi pamięci (i/lub tradycji), wikłając go w spór miedzy tradycją a nauką historyczną, między pamięcią a wynikami badań. Zawodowy etos historyka stawia go często w opozycji nie tylko wobec władzy, która kreuje fałszywą historię, ale także wobec społeczeństwa, przywiązanego do swoich mitów i stereotypów, opierającego się przewartościowaniom, szukającego w historii potwierdzenia współczesnych emocji. Bo demos w swoim stosunku do historii nie tak bardzo różni się od władców — historia ma mu służyć jako podpora w działaniu.
Są to sprawy, z którymi borykam się od wielu lat. Na początku wszystko było bardzo proste: nie dostrzegając owych szczególnych polskich warunków, uważałam, że ustalenia nauki historycznej powinny prowadzić do racjonalnego podejścia do ojczystej przeszłości, koegzystującego z podejściem tradycyjnym bądź też je wspierającego. Nie rozumiałam, że w określonym konkteście te chwalebne skądinąd założenia zmieniają częściowo charakter, że broniąc swych mitów, społeczeństwo nie tyle dawało wyraz anachronizmowi i konserwatyzmowi, ile przeciwstawiało się nieszczącym jego duchowość operacjom.
Dziś, po wielu doświadczeniach, relacje tradycja i pamięć a nauka historyczna wydają mi się znacznie bardziej skomplikowane, myślę bowiem, że właśnie tradycja i pamięć, nierzadko wbrew oficjalnie głoszonej wersji historii, przyczyniły się w niemałym stopniu do tego, że społeczeństwo ostało się pierekowce. Kanon tradycji i pamięci, zapisane w nim wartości i symbole okazały się na tyle silne, że przetrwały. Ale przeciwstawiając się, społeczeństwo odrzucało też treści pozytywne, zamykało się przed nowoczesnością w sferze świadomości, chroniło się w twierdzy otoczonej murem niewolnym od anachronizmu.
Sądzę też, że historycy więcej zrobili dla utrwalenia i zachowania tradycji i tożsamości narodowej niż, świadomie bądź nieświadomie, uczestniczyli w tej destrukcji, ich rola była w sumie pozytywna pod tym względem. Dla mnie, co prawda, społeczna funkcja historii (i historyków) nie polega wyłącznie na podtrzymywaniu tożsamości narodowej, wzdragam się zdecydowanie przed sprowadzaniem historii (i historyków) do roli służebnej wobec narodu. Historia, jej poznanie i zrozumienie kształtuje nasz stosunek do świata w znacznie szerszym wymiarze niż narodowy. Zamknięcie się w narodowych opłotkach grozi ksenofobią, egocentryzmem, ciasnotą myślenia.
Bo historia traktowana selektywnie jest mniej groźna na krótką metę, może nawet wspomagać chwalebne cele, natomiast patrząc w kategoriach długiego trwania, owa selektywność hamuje myśl ludzką. Zawsze mam w pamięci słowa Witolda Kuli: Historia jest jak nóż — służy i do zabijania, i do krajania chleba.
Źródło: Między wyzwoleniem a zniewoleniem, Londyn: Aneks, 1993, s. 172—179, artykuł napisany na podstawie: Rozmowa z Krystyną Kersten. Społeczeństwo a historia po 1945 r., rozmawiała Anna Baniewicz, „Puls”, nr 41, s. 59—80.