Zofia Hryniewiecka
Zofia i Jan Hryniewieccy byli rodzicami siedmiorga dzieci. Dziedzicem nazwiska Hryniewiecki, po nastarszym synu Zbigniewie (Zbyszku) jest jego syn Jan (Janek), po nim jego synowie Tomasz i Jerzy. […] Dwaj synowie Zofii i Jana zmarli — Marcin w wieku siedemnastu lat i najmłodszy Stanisław — w kilka dni po urodzeniu. Od czterech ich córek wzięły początek naszych rodzin: od Wandy — Taranczewscy, od Maryny — Gordziałkowscy, od Jagi — Goławscy i od Zosi — Zielińscy. Babcia Zofia doczekała się dziesięciorga wnuków — w kolejności urodzin to: Janek, Krystyna, Halszka, Paweł, Piotr, Joanna, Jasiek, Elżbieta i najmłodszy Antoni.
Marta Taranczewska, Wstęp
Urodziłam się 29 marca [1879 roku] z ojca Tytusa Buynowskiego i matki Eleonory Borowskiej w Zaleszczykach, ślicznie położonym miasteczku nad Dniestrem, zwanym później polskim Meranem z powodu klimatu, obfitości owoców. […] Ojciec mój pochodził ze szlacheckiej ziemiańskiej rodziny herbu Budzisz Paparone, w herbie gęś kapitolińska. […]
Ojciec mój miał lat 14, gdy umarł [jego] ojciec, zdaje mi się, na gruźlicę, która grasowała w tych dworkach, warunki higieniczne nie były dobre zupełnie, w stosunku do wysoko kulturalnej atmosfery. […] Ojciec był w gimnazjum w Tarnopolu, dawał lekcje, pewno sprzedawano pomału ziemię, prawo ukończył we Lwowie i jako praktykant dostał się do Podhajec do Dziadka mego, notariusza Michała Borowskiego, i ożenił się w dwudziestym czwartym roku życia z matką moją, Eleonorą.
O rodzinie Dziadka wiem tylko, że pochodziła z rosyjskiego Podola, z ziemiańskiej rodziny Skarbek Habdank Borowskich. Zdaje się, że przechowała się gdzieś fotografia, raczej dagerotyp, dziadka w białym mundurze oficera austriackiego. Dziadek był stacjonowany w Krakowie, piękny mężczyzna, typ sarmacki. […]
Była wówczas za młodych lat mojego dziadka restauracja, gdzie były znakomite wina, tłumnie uczęszczana przez oficerów. Właściciel, pan Glück, miał córkę, piękność. Nie były to czasy demokratyczne, oficer austriacki musiał się żenić standes gemäss, ale epoka była romantyczna. Dziadek opuścił wojsko, ale ożenił się z panną Franciszką Glück. Nie żałował tego nigdy. Babka piękna była do końca życia, ale również dobra, wysoko majestatyczna, wszystkie wnuki kochały ją bardzo. […] Oboje dziadkowie pochowani są w Podhajcach, gdzie Dziadek był przez długie lata notariuszem, tam jest grobowiec, nie wiem, czy ocalał, bo przez wschodnią Małopolskę przeszła nawałnica wojenna 1944—1945, poprzedniej wojny miasteczko było już mocno spalone. […]
Ale powracam do mego dzieciństwa. Matka moja miała siedemnaście lat, gdy wychodziła za mąż. Początkowo mieszkali u Dziadków w Podhajcach, tam przyszła na świat najstarsza córka Wanda. Po śmierci notariusza Szatkowskiego […] Ojciec dostał zastępstwo jako notariusz [w Zaleszczykach]. Rodzice mieszkali w domu Szatkowskich i tam przyszłam na świat […].
Z Zaleszczyk przenieśli się rodzice do Brzeska, miasteczka między Krakowem a Tarnowem, które zobaczyłam znowu, gdy losy wojenne zagnały mnie do Iwkowej. Ojciec zastępował tam notariusza Madejskiego, posła do parlamentu wiedeńskiego, tam przyszła na świat moja siostra Irena […]. Następnym etapem był Tuchów, miasteczko pod Tarnowem, gdzie ojciec był już notariuszem, tam przyszły na świat najmłodsze siostry Maria i Helena. […]
Dla notariusza awansem jest lepszy notariat, przenieśliśmy się do Pilzna, miasteczka trzy mile od Tarnowa, tam upłynęła cała moja młodość, stamtąd wyszłam za mąż, tam są groby Rodziców […]. Ojciec mój zastał miasteczko szalenie zaniedbane, [jako] człowiek bardzo energiczny wkrótce wszedł do Rady Miejskiej, został burmistrzem [1889—1905] i w ciągu kilkuletnich rządów zmienił miasteczko do niepoznania — uratował finanse, wybrukowano rynek, powstały chodniki, krajami zasadzono drzewa, wybudowano nową szkołę, rzeźnię, uporządkowano cmentarz. Mam dyplom honorowego obywatelstwa Ojca z powodu zasług dla miasteczka położonych. […]
Działalność Ojca nie skończyła się na burmistrzowaniu, był członkiem Rady Powiatu i posłem na Sejm [Krajowy], o którym dużo się wtedy mówiło we Lwowie, [oraz] jednym z założycieli „Słowa Polskiego”. Narodowa Demokracja położyła wtedy duże zasługi — rzucenie przez Romana Dmowskiego hasła wszechpolskości było wielkie, bo każdy z zaborów żył odrębnym życiem. Był też Ojciec prezesem Sokoła w Pilźnie i później w Tarnowie.
Mąż [Jan Hryniewiecki (1869—1939), syn Emiliana i Józefy z Zeitlingerów, doktor praw, adwokat w Mielnicy, profesor Akademii Handlowej i radca Izby Przemysłowo-Handlowej oraz wiceprezes Sądu Apelacyjnego w Poznaniu] pochodził ze starej szlacheckiej rodziny, na Podlasiu była nawet wieś Hryniewicze Wielkie i Małe. […] Ród był liczny, członkowie rozeszli się po świecie, jedna gałąź przeszła do Galicji i byli grekokatolikami. Nie było wtedy w Galicji tego antagonizmu między Polakami a Rusinami, grekokatolików uważano już za Rusinów. […] Ojciec [męża] ukończył weterynarię w Wiedniu, tam poznał pannę Józefę Zeitlinger, córkę oficera służbowego przy dworze austriackim, i ożenił się z nią. Ojciec był jednym z nielicznych wówczas weterynarzy w różnych miasteczkach Galicji. Mąż mój urodził się w Brodach, gimnazjum ukończył w Wadowicach. […] W domu mówiono po niemiecku, skąd w tym domu wychował się mój Mąż jako polski patriota, to już wpływ szkoły, uniwersytetu i zew krwi. Zmienił obrządek znacznie później, po powrocie z Syberii, dowiedziawszy się, jak Ukraińcy dokuczali mnie i synowi, była to zresztą robota niemiecka. […]
[Ślub mój] odbył się w farze pilźnieńskiej dnia 4 lutego 1899 roku rano podczas mszy świętej, co już było potem tradycją u moich dzieci. […] Zaraz po śniadaniu wyjechaliśmy końmi do Dębicy, a koleją do Jarosławia, gdzie Mąż mój mianowany był sędzią. Czekało już na mnie zupełnie urządzone mieszkanie trzypokojowe, mój Boże, dobre to były czasy. Było nam bardzo dobrze w Jarosławiu, byliśmy młodzi, mieliśmy dużo miłych znajomych […]. 11 marca 1900 roku urodził się nasz najstarszy syn Zbigniew. […]
W Jarosławiu mieszkaliśmy dwa i pół roku, jeździliśmy czasem do Pilzna, mieliśmy bardzo miłe stosunki towarzyskie, stanęliśmy od razu do racy społecznej, charytatywnej. […]
We wrześniu 1901 roku przenieśliśmy się do Mielnicy. Mąż tęsknił do adwokatury […]. Z początku mieliśmy bardzo liche mieszkanie, ale mąż miał od razu duże powodzenie, było tam dużo inteligencji polskiej w miasteczku i na wsi, wszyscy nas bardzo miło przyjęli, zapraszali, dużo się jeździło w sąsiedztwo, nigdy nie używałam tyle sanny. […]
Rozpoczęliśmy pobyt w Mielnicy niewesoło. Z wiosną [1902 roku] chorowaliśmy na tyfus po kolei, Zbyszko zaczął. Ja byłam dwa miesiące przed urodzeniem najstarszej córki Wandy, przyplątało się zapalenie płuc, umierałam wtedy i zdawałam sobie z tego sprawę, prosiłam Mamę, aby Zbyszka wychowali i mówili mu o mnie, kazałam czytać modlitwy za konających, przyjęłam Sakramenta, wszystko półprzytomna, ale nie umarłam. W przeciągu dziesięciu lat miałam sześcioro dzieci, kolejno przyszły na świat: Maria, Jadwiga [Jaga, 1 I 1906 Mielnica — 20 VI 1981 Warszawa, prawnik], Marcin i Zofia. Chowały się jak wszystkie dzieci, chorując czasem nawet groźnie. W czasie I wojny, 1916, przyszedł na świat najmłodszy synek, ale umarł parę dni po urodzeniu. Dzieci miały szczęśliwe dzieciństwo, mieliśmy własną willę, śliczny ogród, wspaniały sad własnoręcznie przez Męża założony, ze starych drzew został olbrzymi orzech, naokoło którego były stolik i ławeczki. Dzieci jadły orzechy całe lato i jeszcze dużo na zimę zostawało. Ja z zamiłowaniem zajmowałam się ogrodem, ale też miałam odpowiednie plony, ogród ten dużo mi dopomógł do przetrwania lat wojennych. […]
Życie umysłowe było bardzo żywe, czytywało się bardzo dużo, była biblioteka tzw. latająca, dobrze zaopatrzona biblioteka kasynowa; raz na miesiąc przysyłała jedna z księgarń lwowskich skrzynkę najnowszych książek do przejrzenia, było się au courant najnowszej literatury. Ja z dr. Kraussem wybieraliśmy książki, które miało się zakupić.
Oboje z Mężem interesowaliśmy się wtedy ruchem socjalistycznym, zwłaszcza w 1905 roku. Czytaliśmy dużo na ten temat, uchodziliśmy wtedy w rodzinie za „czerwonych”. Po raz pierwszy usłyszałam wtedy o Józefie Piłsudskim i mimo wszystkiego, co potem dzieliło późniejszego dyktatora od głębiej myślącego społeczeństwa, pozostał dla mnie wielki, jako ten, który pierwszy rzucił hasło niepodległości Polski, który zaczął tworzyć kadrę polskiego wojska. […]
W 1913 umiera moja Matka, 1914 wybucha wojna. Męża mego mianowano mężem zaufania Rady Narodowej, wzywano nas do organizowania Legionów. Wyszło wtedy z Mielnicy siedmiu chłopców, ale dwóch tylko wstąpiło rzeczywiście do II Brygady. Dom nasz stał naprzeciwko gmachu Sokoła, chłopcy tam nocowali, u nas panie szyły chlebaki, ubierało się ich, żywiono, nowy rok [18]63-ci.
Rosjanie zajęli Mielnicę jakoś z końcem września [1914 roku], wszystko odbyło się spokojnie. Walk tam nie było przez trzy lata okupacji, tylko ciągły przemarsz wojsk do Kamieńca i z Kamieńca. […] U nas zamieszkał urzędnik policji, on to spowodował aresztowanie Męża. Przypomina mi to najgorszą wilię w życiu — zaprosił się urzędnik ze szpitala, a przez niego i siostrę [pielęgniarkę] (te miały najgorszą opinię), no i w naiwności zaprosił Mąż tego policjanta. Ja po swojemu czułam się okropnie, był to grudzień 1915, następna wilia z Mężem była dopiero w Starogardzie w 1920. […]
Skazano ich na drogę etapami do guberni jakuckiej […] a stamtąd zabrano do Irkucka, gdzie nastąpiło uwolnienie. Mąż mój, który nie lubił wszelkich zapomóg, pracował u fotografa, był fotoamatorem, później dostał się do konsulatu duńskiego, gdzie prowadził referat jeńców austriackich, zaprzyjaźnił się z rodziną Broklów i Sobieszczańskich. Jego towarzysze zaraz po rewolucji wydostali się stamtąd i wrócili do domu, mój Mąż, który nie uznał bezprawia, wrócił dopiero w 1919 roku, we wrześniu, przez Władywostok, Japonię, Singapur, Konstantynopol i Rumunię. Mielnica była już polska, a syn najstarszy ułanem jazłowieckim. […]
Mąż miał już dosyć Mielnicy, chciał się wydostać na szerszy świat. Sprzedaliśmy dom, Mąż wyjechał pierwszy do Poznania, mianowany sędzią w Starogardzie na Pomorzu, razem z wojskami Hallera wyjechał na Pomorze i został kierownikiem Sądu Tymczasowego. Ja przyjechałam później z córkami, tylko Wanda skończyła liceum w Tarnowie, by wstąpić w Toruniu do seminarium nauczycielskiego, potem została nauczycielką w Starogardzie. Maryna i Jadwiga chodziły tymczasem do szkoły niemieckiej, gdzie już były jednak kursa historii, literatury. […]
Wracam do Starogardu. Mieszkaliśmy tam blisko dwa lata, pracowałam dużo w Czerwonym Krzyżu, po wojnie tyle było roboty. Byliśmy wreszcie wszyscy razem, pierwsza wilia była cudowna. Zbigniew w czasie wyprawy kijowskiej był odcięty przez wojska Budionnego, ale wrócił szczęśliwie w jesieni i mógł już wstąpić w Poznaniu na leśnictwo. […]
Pomimo wszystko staraliśmy się o przeniesienie do Poznania ze względu na gimnazjum, które było marne, brak jeszcze było sił, młodzież pomorska uczyła się poprawnej polszczyzny. Przenieśliśmy się w styczniu 1922 roku […]. Córki były u Urszulanek, Marcin w gimnazjum Marii Magdaleny, wszyscy uczyli się bardzo dobrze […].
Znaliśmy świat profesorski, dzieci studiowały, Mąż był wybitnym prawnikiem. Chodziliśmy często do teatru, dzieci bawiły się, życie układało się dobrze, aż przyszedł grom, śmierć Marcina [zmarł na gruźlicę]. […]
Dzieci dorastały. Jedyny już syn Zbigniew skończył leśnictwo, ożenił się z Janką Paryskówną. 26 VI 1926 roku miałam już wnuka Janka […].
Córki pracowały — Wanda jako nauczycielka, Maryna, Zosia kończyły medycynę, Jaga prawo. Bywałyśmy trochę. Pierwsza wyszła za mąż Jaga, w 1929 roku, za Edmunda Goławskiego, kresowca, też prawnika, w dwa lata przyszła na świat córka Krystyna. Jaga była referendarzem w Prokuratorii, Edek w prokuraturze w Gnieźnie. Wybuchła wojna, musieli wyjechać, Edek dostał się do niewoli i słuch po nim zaginął [Edmund Goławski (1905—1940) — prawnik, pracował w Prokuratorii Generalnej Skarbu RP; zginął w Katyniu]. Był bardzo przywiązany do całej naszej rodziny, ogromnie kochał Jagę, serdecznie go wspominam.
Maryna wyspecjalizowała się w stomatologii. W 1932 roku wyszła za mąż za kolegę doktora Henryka Gordziałkowskiego, także kresowca. W 1933 przyszła na świat córka Elżbieta zwana Halszką. […]
[Jan Hryniewiecki zmarł 26 sierpnia 1939 roku na raka gardła]. Mąż [był] bardzo ceniony jako znakomity prawnik i zacny człowiek. Gdyśmy wracali z cmentarza, powiedziałam do dzieci: „nie zostawił wam Ojciec majątku, ale imię takie, jak wasz Ojciec, a to wiele więcej warte”.
Wanda Taranczewska [najstarsza córka] chorowała na serce, a spodziewając się potomka, z Zosią i wnuczkami Krystyną i Halszką wyjechały przedtem z Poznania do rodziny. Wanda była pod Żyrardowem, na wsi u Skrowaczewskich — mąż mej najmłodszej siostry ożenił się ze Struszkiewiczówną. Przyjechała tam Zosia, odwiózłszy dzieci [Krystynę i Halszkę] pod Garwolin. Zlikwidowałam mieszkanie, meble i rzeczy wysłałam do córek, dużą skrzynię z pościelą i najcenniejszymi rzeczami Jaga posłała do Garwolina (spaliła się na dworcu w Warszawie). Duży kufer książek z biblioteki Męża — prawo, ekonomia i moją literaturę historyczną, zostawiłam w Wyższej Szkole Handlowej po porozumieniu z rektorem Skalskim, sądząc w swej naiwności (nikt z nas nie znał Niemców), że w publicznej instytucji ocaleją. Przepadło zresztą wszystko, spaliła się kamienica, gdzie mieszkali przed wojną Gordziałkowscy, w czasie odbijania Poznania przez wojska rosyjskie, ocalały jakieś resztki, ale to są nieważne sprawy.
Wyjechałam z Poznania do Warszawy, zabierając Janka 28 sierpnia z inż. Sobieszczańskim, 29-ty spędziłam w mieście, 30-go byliśmy już w Drybusie [wieś na północny zachód od Żyrardowa] u Skrowaczewskich. O szóstej rano obudziło nas już radio — wojna — „marszałku w srebrnej trumnie…” — zaczęła się już nasza propaganda, ale odbiór był zły, wiedzieliśmy, że Warszawa oblężona, raz słyszało się, że Zamek płonie. Drybus położony był przy drodze do Żyrardowa, dzień i noc droga była zawalona wozami ewakuowanych urzędów, rodzin urzędników, wreszcie zobaczyliśmy oddziały wojskowe. Już w pociągu z Poznania pełno było zmobilizowanych żołnierzy. Zostały mi w pamięci smutne oczy młodego, inteligentnego człowieka, myślałam nieraz, co się z nim stało, z poznańskich młodych ludzi tylu zginęło. W Drybusie odebrałam telefon od Jagi z Warszawy, Poznań był już bombardowany, urzędnicy musieli wyjeżdżać.
Wyjechali Zbyszkowie i Gordziałkowscy. Zbyszko autem, tak samo Henryk swoim autem. Synowa i Maryna pociągami ewakuacyjnymi ostrzeliwanymi w drodze, potraciły rzeczy i tułały się jak wszyscy. Janka po miesiącu wróciła do Poznania, do swego domu, Henryk autem, a Maryna kupiła rower i pojechała szukać Halszki przez cały front. Dzieci Edkowie zabrali już i jechali wozem na Wołyń, do jego rodziny. Nic dziwnego, że Edek uciekł przed Niemcami, bo jako wiceprokurator w Gnieźnie przed samym wybuchem wojny wpadł na ślad dywersji we dworze senatora [Friedricha Wilhelma Ludwiga] Hossbacha. W drodze natknęli się na bitwę, Jaga dała dziewczynkom środek nasenny, przespały tę potyczkę, ale tymczasem zagarnęli ich Rosjanie, papiery prokuratorskie wystarczyły do aresztowania. Jagę z dziećmi wypuszczono, oddano im nawet część pieniędzy. Biedna moja córka błąkała się po Wołyniu, odwiedzała męża w więzieniu w Łucku. Dzieci, jej dzielnej, zawdzięczają, że dostały się do Lwowa, gdzie kilka miesięcy spędziły u młodej Piszczkowskiej (znajomość jeszcze z Mielnicy), a potem u Choróbskich [Jadwiga Goławska razem z córką Krystyną i Halszką Gordziałkowską po tułaczce na Wołyniu znalazły schronienie we Lwowie. Mieszkały tam u wujostwa Stanisława i Wandy Choróbskich]. […]
10 października byłyśmy w Poznaniu po trzydniowej podróży w wagonach towarowych a nocach spędzonych na stacjach. […] Okropny był ten niemiecki Poznań, właśnie był obchód „züruck zum Reich”, pełno tych flag purpurowych i orłów, które tu glapami nazywano, słyszy się ciągle język niemiecki, wyczuwa się tę straszną nienawiść, na murach pojawiają się wyroki śmierci, ciągle słyszy się o rozstrzelaniach poważnych obywateli […].
Był to październik, ludzie tłumnie gromadzili się na nabożeństwach różańcowych […]. Ale wtedy zamknięto kościoły, wolno było odprawiać tylko msze żałobne. […]
Ale przedtem już zaczęto wywozić kanoników, księży, a całą inteligencję do obozu na Główną [w obozie wysiedleńczym przy ul. Głównej w Poznaniu znalazło się łącznie ponad 30 tys. Wielkopolan wyrugowanych ze swoich domów. Fatalne warunki panujące w obozie sprawiły, że wielu z nich zmarło z głosu i zimna], zaczęto od Uniwersytetu. […]
Pierwszą pocztą wysłaliśmy kartkę do Lwowa do Jagi, o której już była wiadomość, jak i o Edku Goławskim, który był w Kozielsku. My otrzymaliśmy kartkę z Krakowa od siostry Struszkiewiczowej z zaproszeniem mnie i Wandy, która musiała wyjechać ze względu na bliski, a niebezpieczny dla niej przy chorym sercu poród. […]
W Krakowie urodził się Pawełek, ale Wanda odpokutowała to skrzepami w obydwu nogach i trzymiesięcznym leżeniu w lecznicy, dopiero po Wielkanocy wróciła do siostry [do Rozwadowa]. […]
Gordziałkowscy wyjechali w końcu transportem z tego obozu [przy ul. Głównej w Poznaniu] i osiedlili się w Rozwadowie [dzisiaj dzielnica Stalowej Woli], gdzie spędzili prawie cztery lata, skupiając koło siebie dużo rodziny, bo i Jadze udało się z dziećmi wyjechać ze Lwowa i Zbyszkowie sprowadzili się potem do Rozwadowa. Syn [mój] zmienił chwilowo zawód i pracował z Maryną w dentystyce, przy czym pomagał mu Janek, ucząc się zupełnie regularnie.
[…] Gordziałkowscy mieli w Rozwadowie bardzo dobre dochody, pomagali całej rodzinie, była tam potem Wanda z Pawłem, jakiś rok Herdegenowie — niech im to Bóg wynagrodzi. Były tam oczywiście różne dramaty, jak wszędzie, ale ich Bóg oszczędził. Nie wrócił Edek Goławski. […]
We wrześniu 1940 wyjechałam do Rozwadowa, stamtąd w marcu 1941 pod Warszawę, do osiedla Wrzosów za Młocinami, tam przebywałam przeszło trzy lata. […]
O powstaniu nie piszę, pisało się o nim tyle i jeszcze pisać się będzie, o tym tragicznym, ale cudownym zrywie, który historia dopiero osądzi. […]
My byłyśmy we Wrzosowie do 15 sierpnia [1944], przyjechała do nas Jaga Goławska z Krystyną, ja znów mocno chorowałam na serce i tak leżąc na leżaku w ogrodzie, słyszałam wybuchy tych straszliwych tzw. krów, wieczorami łuny i świadomość, że w tym piekle jest tyle rodziny, przyjaciół. […]
W jakieś dwa tygodnie wojsko kazało nam dom opuścić. Siostry Niepokalanki, u których było kilka dziewczynek, z kapelanem jechały do Lasek, postanowiłyśmy jechać razem. […] Rano Jaga poszła do Zakładu [dla Ociemniałych Dzieci], gdzie spotkała koleżanki od Urszulanek, jedną zakonnicę. Ktoś jej poradził, aby udała się do willi, gdzie się mieści RGO [Rada Główna Opiekuńcza], było tam sporo wysiedleńców, ale właścicielka odstąpiła nam jeden pokój z pryczami i tam spędziliśmy parę tygodni. […]
W pierwszych dniach października udało nam się wydostać z Lasek, jakieś auto niemieckie zawróciło nas do Ożarowa, tam całą noc trzeba było spędzić w poczekalni, postanowiliśmy jechać do Głowna pod Łodzią, gdzie byli Pińscy. […] Jaga jeździła do Krakowa i handlowała, oczywiście, jak tylko przyszła zmiana, pojechała do Poznania zgłosić się do Prokuratorii. […]
Czas już kończyć te wspomnienia. Henrykowie Gordziałkowscy są obecnie [sierpień 1947] we Wrzeszczu z Halszką i małym synkiem Jasiem. Henryk pracuje jako lekarz w Morskim Urzędzie Zdrowia i w Akademii Lekarskiej (to już porzucił), w Instytucie morsko-tropikalnym, idzie naukową drogą, Maryna jako kierowniczka ambulatorium Czerwonego Krzyża. Jaga jest radcą Prokuratorii Generalnej w Warszawie, mieszkają z córką Krystyną, bardzo zdolną. Zygmuntowie w Jaworze, pracują w szpitalu, dzieci miłe, rosną. Wacław Taranczewski pięknie zorganizował Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Poznaniu, obecnie mianowany profesorem Akademii w Krakowie, Paweł ma już blisko osiem lat, bardzo zdolny. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ciążka choroba Wandy. Janek Hryniewiecki już na IV roku medycyny, zdolny, pilny, pracowity, jest pociechą rodziców i babci
Źródło: Zofia z Byunowskich Hryniewiecka, Pamiętnik, Kraków 2009 (w opracowaniu Marty Taranczewskiej). Wydruk na prawach rękopisu znajduje się w Bibliotece Naukowej PAU i PAN w Krakowie.