Krystyna Kersten

Paradoksem współczesnej sytuacji jest to, że nasza potrzeba wykroczenia poza wstępne rozumienie i ściśle naukowy stosunek wynika z utraty narzędzi rozumienia.
Rozumienie, w odróżnieniu od ścisłej informacji i wiedzy naukowej, jest złożonym procesem, który nigdy nie przynosi jednoznacznych wyników.

Hannah Arendt, Rozumienie a polityka

Pewnego dnia odezwał się telefon. Dzwonił Marcel Łoziński, proponował wyjazd do Katynia z ekipą filmu kręconego przez Andrzeja Wajdę. „Jako historyka czy jako córki swojego ojca” — zapytałam. „Jedno i drugie” — odparł.

Ekipa filmowa wraz z wybranymi przez filmowców krewnymi pomordowanych oficerów i dwoma świadkami (jeńcem uratowanym z Kozielska i polskim robotnikiem uczestniczącym w pierwszej ekshumacji dokonanej przez Niemców w 1943 r.) — łącznie ponad 30 osób — wyjechała do ZSRR 3 lipca. Zamysł reżyserski polegał na filmowaniu pielgrzymki rodzin do miejsca kaźni. Film miał stanowić zapis naturalnych zachowań, rozmów, reakcji emocjonalnych. Ingerencja reżysera: Marcela Łozińskiego, albowiem obowiązki parlamentarne zatrzymały Andrzeja Wajdę w Warszawie, była ograniczona do minimum, sprowadzała się do aranżowania rozmów w specjalnie tworzonej, quasi naturalnej, sytuacji przedziału kolejowego.

Nie wiem, czy efekt tego zamierzenia zadowolił twórców filmu o — no właśnie, o czym? O Katyniu, czy może o pamięci Katynia, o funkcjonowaniu zbrodni katyńskiej w świadomości Polaków AD 1989, w Polsce, która z narastającym przyspieszeniem zrzuca gorset krępujących działania myśli, emocje — zbiorowe i indywidualne. Wiem natomiast, że mnie samej, jako historykowi dziejów najnowszych, udział w owym przedsięwzięciu dostarczył materiału do refleksji i przemyśleń. Było to zderzenie, w sytuacji szczególnie zgęszczonej, z takimi zjawiskami, jak kształt pamięci, stosunek do historii, obecność przeszłości w dniu teraźniejszym, a więc z problemami, z którymi od lat borykam się w życiu zawodowym i społecznym. Zderzenie w pełnym tego słowa znaczeniu, znajdowałam się bowiem przez cały czas tej podróży w podwójnej roli: byłam jedną z kobiet jadących do miejsca spoczynku prochów ojca, natomiast moje podejście, sposób percepcji i reakcje były w dużym stopniu określone przez to, że jestem historykiem, i to historykiem zajmującym się historią najnowszą, żywą — jak ją nazywał Franciszek Ryszka — historią, której uczestnicy i potomkowie w pierwszej generacji współtworzą dzień dzisiejszy.

* Pomiędzy kartami historii, zakłamywanymi przez czterdzieści pięć lat i odzyskującymi prawo do prawdy głoszonej jawnie i otwarcie, Katyń, ściślej zaś sprawa polskich oficerów z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, wiosną 1940 r. zgładzonych przez NKWD, zajmuje naczelne miejsce. Gdy tylko cenzura uchyliła bezwzględny zakaz publikacji na ten temat, co nastąpiło w ubiegłym roku, przez prasę przeszła fala tekstów, także źródłowych, dotyczących zbrodni katyńskiej. Ostatnio ukazała się nakładem „KiW” napisana w kraju książka, referująca sumiennie [nie? ]znane dotąd materiały na temat losów polskich jeńców w niewoli radzieckiej, którą autor Czesław Madajczyk, kończy zdaniem: „zarówno poszlaki, jak i pośrednie dowody przemawiają za odpowiedzialnością NKWD, jego dowództwa za los zgotowany internowanym polskim oficerom w Kozielsku, za dokonanie ich masowego mordu.” 1.

Niestety, jak zwykle, działania oficjalne przez długi czas, a poniekąd i dziś jeszcze, pozostawały połowiczne, nie zaspokajając żądania prawdy, wypowiedzianej pełnym głosem, uczciwie, bez uników oraz przemilczeń, drażniąc i podsycając negatywne emocje w społeczeństwie. Oburza kunktatorstwo mieszanej, polsko-radzieckiej komisji. Irytuje odkrywanie materiałów dawno odkrytych i przypisywanie sobie zasług w ujawnianiu prawdy o zbrodni katyńskiej przez środowiska przez 45 lat milczące lub zaangażowane w kłamstwo. Bo przecież nie krasnoludki i nie sowieccy agenci są odpowiedzialni za fałsz, do niedawna krzyczący na symbolicznym grobie katyńskim na Powązkach.

Ta część społeczeństwa, którą sprawa Katynia rzeczywiście żywo obchodziła, znała prawdę, nie miała najmniejszej wątpliwości, kto był sprawcą zbrodni na Kozich Górach, nierzadko znała większość źródeł, opublikowanych na Zachodzie. Czekała i nadal czeka natomiast, tracąc cierpliwość, na oficjalne, głośne przyznanie tej prawdy przez władze polskie oraz przez władze państwa, które ponosi odpowiedzialność za popełniony gwałt. Czeka też na nowe materiały, przynoszące informacje dotąd nieznane. Materiały z radzieckich archiwów.

Powie mi ktoś: „a reszta?”. Nic nas nie uprawnia do twierdzenia, że w polskim społeczeństwie wiedza o Katyniu jest powszechna. Przeciwnie, sama się zetknęłam z tym, iż nawet w kręgach inteligencji, nawet w rodzinach, które straciły w Katyniu kogoś bliskiego, bywało, że dopiero w 1981 r. młodzi ludzie dowiadywali się, jak naprawdę zginęli ich krewni. Książki wychodzące na emigracji szerzej napływają do kraju zaledwie od kilku lat. Od kilku też lat są dostępne w niektórych bibliotekach, a ostatnio w ulicznych kramach wydawnictwa drugiego obiegu. W szkołach młodzież nie uczyła się o Katyniu. Na uniwersytetach, na wydziałach kształcących nauczycieli historii jeszcze niedawno zdarzali się wykładowcy mówiący, iż sprawa pozostaje niewyjaśniona, A i to był postęp wobec wersji Katynia jako zbrodni hitlerowskiej. Pozostawał przekaz pozainstytucjonalny — rodzinny, środowiskowy, obejmował on wszakże jedynie część społeczeństwa.

Czy owa niewiedza lub wiedza bardzo ograniczona oznaczała, iż dla wielu, zwłaszcza młodych, słowo „Katyń” było pustym dźwiękiem, niewywołującym reakcji emocjonalnych? Nie sądzę, aby tak było. Przeciwnie, można założyć, że przez wszystkie lata w społeczeństwie istniała podskórna pamięć, głęboko zakodowana w świadomości Polaków. Z niej wyrastała potencjalna gotowość żywego reagowania na znak, jakim jest Katyń, reagowania niejako odruchowego. Ten znak zawiera treści dotykające najbardziej uwrażliwionych pól polskiej świadomości. Mieści w sobie całą złożoność kompleksu ofiary — ofiary prześladowań i niesprawiedliwości. Wpisane są weń poczucie doznanych krzywd, gniew z powodu bezkarności katów, gorycz, jaką budzi obojętność świata na gwałt zadawany Polsce, Polakom, narodowi polskiemu przez Niemcy i Rosję. Mamy to wszystko wdrukowane w matrycę naszej narodowej świadomości od wieku XIX.

Wraz z przekonaniem o własnych naszych przymiotach: heroizmie, umiłowaniu wolności, moralnej wyższości, nad tymi, którzy nas gnębią, komponuje się to w swoisty syndrom heroiczno-martyrologiczny, który tak wielką odgrywa rolę w polskim autostereotypie, w myśleniu Polaków o sobie i o swojej kondycji w świecie. Wojna i jej wynik — ów szczególny splot zwycięstwa nad Niemcami i klęski odniesionej w niewypowiedzianej wojnie, rozpoczętej przekroczeniem granicy wschodniej Rzeczypospolitej 17 września 1939 r. przez Armię Czerwoną a zakończonej dominacją radziecką ustanowioną, w przekonaniu większości Polaków, z przyzwoleniem zachodnich sojuszników — wpłynęły na niesłychaną wręcz intensyfikację syndromu sprzęgającego bohaterstwo i męczeństwo.

Paradoksalnie, wzmogły go w latach powojennych zabiegi obozu rządzącego, który dla doraźnego wzmocnienia swojej pozycji oskarżał Zachód o zdradę polskich interesów, eksponował wątki martyrologiczne, odwoływał się do wartości heroicznych. Czynił to oczywiście wybiórczo, pokrętnie, z pogwałceniem historii, zależnie od okresu mniejszym lub większym, nie zdając sobie sprawy, iż manipulując półprawdami i zafałszowaniami, potęguje siły, które prędzej bądź później obrócą się przeciw komunistom. Albowiem 1 września i 17 września, deportacje do pracy przymusowej w Niemczech i wywózki w głąb Rosji, Oświęcim i łagry, zbrodnie niemieckie i Katyń tworzyły wzór integralny, strukturę niepodzielną i wszelkie wysiłki rozbicia jej na dłuższą metę musiały się skończyć fiaskiem. Kłamstwo — to jawne i to skryte w przemilczeniach, operowaniu półprawdami, w żonglowaniu kontekstami w interpretacjach, które miały zmienić sens i znaczenie wydarzeń — nie mogło sprawić, iż pamięć Polaków zwróci się w jednym tylko kierunku ku zbrodniom niemieckim. „Za Katyń, Oświęcim będziemy się mścić, za mury zburzonej Warszawy” — śpiewali przed laty żołnierze podziemia i ani milczenie, ani próby przeniesienia winy za zbrodnię katyńską na Niemców nie unicestwiły społecznej pamięci krzywd i niesprawiedliwości wyrządzonych przez ZSRR podczas wojny. I po wojnie, rachunek bowiem nie zamknął się w 1945 r.

Niewiedza i pamięć w skali społecznej współistniały ze sobą latami, aż przyszedł czas, kiedy prawda o Katyniu stała się symbolem przywracania podstawowych wartości moralnych w życiu publicznym. Matactwa, mistyfikacje i fałsze spowodowały, iż sprawa Katynia – podobnie jak sprawy łagrów, deportacji wojennych i powojennych, działań NKWD itd. – nabrała wymiaru moralnego. Głównym źródłem żądania ujawnienia prawdy o Katyniu jest dziś pragnienie zadośćuczynienia sprawiedliwości, zerwanie maski kłamstwa, tym potężniejsze, im bardziej było w przeszłości tłumione pod naciskiem realiów życia. Nakłada się ono na wciąż żywe antyrosyjskie czy antyradzieckie urazy oraz niechęć, a niekiedy wrogość do komunizmu. Przenikają się i wzajemnie wzmacniają dwa wymiary Katynia: polski oraz uniwersalny; polski — największej zbrodni stalinizmu wobec obywateli Rzeczypospolitej, przemilczanej po wojnie przez kolejne rządy w Polsce, ogólnoludzki – masowego mordu dokonanego na internowanych oficerach, który przez 45 lat, w przeciwieństwie do zbrodni hitlerowskich, nie doczekał osądu świata.

Oto kolejny paradoks, będący efektem odrzucania komunistycznego przeszczepu, wyrazem oporności społeczeństwa wobec dokonywanych na nim operacji, mających modelować jego świadomość: wyrzucanie par force radzieckiego rozdziału polskiej martyrologii ze zbiorowej pamięci i tradycji wpisało go w nowy kontekst, głębszy i szerszy, nabrzmiały i pulsujący. Sprawa Katynia, nie przestając być cząstką narodowych rewindykacji w sferze historii, stała się jednocześnie sztandarem walki o prawdę i o sprawiedliwość. To już nie tylko kwestia ujawnienia nieprawności czy — w wypadku jeńców z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa — zbrodni stalinizmu popełnionych w stosunku do Polski i polskich obywateli, to znacznie więcej. Walka toczy się o przywrócenie sensu takim pojęciom, jak dobro i zło, o nazwanie zła – złem, zbrodni – zbrodnią, bez eufemizmów, bez słownej hipokryzji. Nie myślę, by jak w 1945 r. wielu było dziś w Polsce ludzi gotowych do pomsty za Katyń, natomiast powszechne jest żądanie osądzenia tej zbrodni, choćby nawet ani jeden z jej bezpośrednich sprawców nie pozostał przy życiu, co jest bardzo prawdopodobne.

Zbrodnie takie jak katyńska nie ulegają przedawnieniu, są bowiem skierowane przeciw podstawom ludzkiego ładu, naruszają fundamentalne zasady cywilizowanego świata. Ludzie w Polsce mówią: kaci z Oświęcimia, Majdanka, Treblinki stanęli przed sądem, ci zaś, którzy zdołali się skryć, są ścigani (ściągani). A ci, którzy strzelali w kark tysiącom bezbronnych jeńców? Oni wciąż nie doczekali potępienia przez tych, którzy sprawują władzę w ZSRR oraz w Polsce. I ludzie pytają: Kiedy wreszcie sprawiedliwości stanie się zadość? W Warszawie, na cmentarzu komunalnym na Powązkach, przestał już jątrzyć kłamliwy napis na symbolicznym grobie katyńskim, którego historii nie trzeba przypominać; zastąpiła go asekuracyjna półprawda. Na pomniku w lesie katyńskim ciągle panoszy [się] kłamstwo, wywołując gniew bezsilności. Żeby dojść do tych, w istocie swej przecież nieodkrywczych konstatacji, nie trzeba było jechać do Katynia, uczestniczyć w nabożeństwie celebrowanym przez dwóch księży przy wzniesionym ad hoc polowym ołtarzu pod krzyżem ustawionym w lesie, przeżywać razem z innymi obecność w miejscu (czy raczej w pobliżu miejsca), w którym zginęli i spoczywają najbliżsi, najczęściej ojcowie, bo wielu spośród braci, sióstr, owdowiałych żon nie doczekało tej chwili. Nie trzeba było iść szlakiem ich ostatniej wędrówki, towarzyszyć w myśli wyładunkowi na rampie stacyjki kolejowej w Gniezdowie, transportowi osławionym „czarnym woronem” – ciężarówką do przewozu więźniów, zadawać sobie pytanie: W którym momencie zrozumieli, że nie wiozą ich do innego obozu, lecz na śmierć? Nie trzeba było wreszcie w Kozielsku tropić ich śladów, wypatrywać polskich napisów wydrapywanych gwoździem na ścianach remontowanych właśnie budynków. Atoli obecność Katynia, podobnie jak całego radzieckiego fragmentu polskiej martyrologii, w życiu jednostek i społeczeństwa w Polsce powojennej nie sprowadza się do owych konstatacji. Jest o wiele bardziej złożona, splątana, niejednoznaczna.

Wkraczam tu w krąg jednego z najważniejszych a jednocześnie najbardziej skomplikowanych i trudnych problemów naszej powojennej historii: problemu postaw i zachowań społeczeństwa wobec rzeczywistości narzuconej Polsce w wyniku wojny. Kluczem do nich, w moim przekonaniu, jest szczególne sprzężenie przystosowania i oporu — występujących w rozmaitych układach i propozycjach. Opór świadomy lub instynktowny oznaczał trwanie przy wartościach konstytuujących społeczeństwo i naród, przystosowanie biologiczne, ale i psychologiczne wymuszało rozliczne, wielkie i małe, kompromisy z tymi wartościami. To ono skłaniało nieraz do wyparcia ze świadomości treści, która utrudniała przetrwanie. Społeczeństwo oscylowało między pamięcią a zapomnieniem, samoobroną a samozniewoleniem.

Jest oczywiste, że komuniści, z racji swych ideologicznych i politycznych uwarunkowań oraz zależności, już w czasie wojny zaczęli konstruować zmistyfikowaną wersję radzieckich działań wobec Polski i Polaków, określoną oficjalnymi interpretacjami Moskwy. Jest chyba ziarno prawdy w rozważaniach George’a Kennana z połowy 1944 r. na temat stosunku Stalina do zagadnienia rządu w Polsce, że żaden przyszły polski rząd nie wyciągnie na jaw radzieckich działań przeciw państwu polskiemu i polskim obywatelom w latach 1939—1941, tę zaś pewność dają mu jedynie komuniści.2 W wykładni polskich komunistów niektóre fakty były przemilczane lub — gdy wychodziły na jaw — negowane, inne — fałszowane, jeszcze inne przekręcane, pomniejszane, negliżowane. Zrazu przemilczany, potem zaś negowany był na przykład tajny protokół do paktu Ribbentrop—Mołotow z 23 sierpnia 1939 r.; zbrodnią katyńską, kiedy została odkryta, obciążono Niemców; pomniejszane były rozmiary deportacji, warunki, w jakich miały miejsce; milczano o losach Polaków w ZSRR, o łagrach.

Po wojnie cisza pokryła działalność na ziemiach polskich uwalnianych od Niemców, wywózki dziesiątków tysięcy akowców i nie tylko akowców w głąb Rosji, pacyfikacje. Cisza tak szczelna, że aż do ostatniego czasu, ba — dziś jeszcze, mało kto w Polsce wie o obozie w Rembertowie, odkrywane masowe groby ofiar NKWD stanowią rewelację, ujawnienie tzw. Gib było zaskoczeniem. Prześladowania przybierające skalę terroru, jakie towarzyszyły początkom stanowienia władzy komunistów, zostały niejako wyparte z pamięci zbiorowej, tak jak gdyby stalinizm zaczął się w Polsce w 1948 r. Ci, którzy wiedzieli i zapomnieć nie mogli, byli przez długie lata w tej swojej wiedzy i pamięci samotni. Nie sposób tego negować, można się natomiast zastanawiać, jakie są przyczyny procesu zablokowania określonych pól pamięci, nieprzekazywania dramatycznych doświadczeń nowym generacjom, którym przyszło z każdym rokiem domagać się prawdy o historii. Pokolenia dziadków i rodziców były już nadto zmęczone latami czekania, zrywami, które kończyły się nowym przypływem rezygnacji, zawiedzonymi nadziejami, nieustającym przystosowywaniem się; lecz młodzi potrzebowali wiedzy o przeszłości nie tylko dla zaspokojenia ciekawości. W historii szukali ciągłości, nadającej wyższy sens ich dążeniom i walce.

Tak czy inaczej Katynia, jak i całej wojennej martyrologii Polaków na Kresach Wschodnich i w ZSRR, nie udało się zepchnąć w niebyt czy też totalnie zmistyfikować. Pamięć przetrwała, została jednak na wiele lat schowana na dnie świadomości. Jej intelektualny, moralny i emocjonalny potencjał pozostał uśpiony, a sprzęgnięte z nim impulsy były blokowane i tłumione: z zewnątrz przez nieznośne — acz znoszone — ciśnienie rzeczywistości, a od wewnątrz przez reakcje obronne, wywołane niemożnością przezwyciężenia nieuniknionego rozdarcia pomiędzy z jednej strony elementarnymi — biologicznymi i psychologicznymi — potrzebami osoby ludzkiej, z drugiej zaś imponderabiliami, zawierającymi w sobie potrzeby psychologiczne wyższego rzędu, których żywotność ocala tkankę kulturową i duchową egzystencję społeczeństwa. Splatanie się wiedzy i niewiedzy, pamięci i niepamięci o Katyniu było odbiciem owej jedności oporu i przystosowania, kapitulacji i sprzeciwu, w której polu toczyło się życie jednostek i zbiorowości w ciągu minionych 45 lat. Amputacja pamięci o Katyniu — a Katyń traktuję tu jako symbol — zagrażała duchowej egzystencji narodu, ale z drugiej strony można zrozumieć, że nieustająca obecność tej pamięci musiałaby kolidować z wymogami życia wspierającego się na kompromisie.

Kiedy w 1945 r. polskie społeczeństwo stanęło w obliczu konieczności tworzenia podstaw swojego bytu w kraju zrujnowanym, pogrążonym w chaosie, o zmienionym kształcie terytorialnym, rozczarowanie do Zachodu i własnych elit przywódczych szło w parze ze świadomością doznawanych cierpień i krzywd oraz zagrożeń idących od Wschodu. Świadomość ta w znacznym stopniu neutralizowała radość końca wojny, przytłumiała przyjazne uczucia do armii niosącej wyzwolenie spod okupacji niemieckiej. Wkraczające oddziały radzieckie przyjmowane były z lękiem, wyczekiwaniem, choć — jak to zdaje się wynikać z przekazów z tamtego czasu oraz ze wspomnień — na ogół bez wrogości. Ogłoszone przez prasę podziemną hasło o zamianie jednej okupacji na drugą nie przyjęło się w społeczeństwie, mimo że w niektórych częściach kraju, na początku zwłaszcza, niemal otwarcie działało NKWD, a terror w stosunku do Armii Krajowej i struktur państwa podziemnego po wkroczeniu Armii Czerwonej był silniejszy i bardziej skuteczny niż podczas okupacji niemieckiej. **

Odwoływanie się do własnych wspomnień grozi uzurpacją — generalizowaniem jednostkowych doświadczeń, uleganiem optyce pamięci podlegającej nieuchronnym deformacjom pod wpływem nawarstwiających się przeżyć. Poddam się jednak pokusie przywołania owych lutowych dni 1945 r., kiedy w Głownie pojawiły się najpierw trzy czołgi z czerwonymi gwiazdami, a dzień lub dwa później przepłynął potok pieszych oddziałów i taborów. Wyryte mam w pamięci takie reakcje mego otoczenia, jak ciekawość, lęk pomieszany z pogardliwością — żołnierze nieśli karabiny na sznurkach — poczucie zalewającej Polskę dziczy, nie przypominam sobie natomiast wrogości, nienawiści. Nie pamiętam jakiegokolwiek ogniwa, które by łączyło śmierć mego ojca w Katyniu z wkraczającą do Polski Armią Czerwoną. Ani ze stanowioną przez komunistów władzą. Tak, jakby to były wydarzenia na dwóch odrębnych płaszczyznach. A przecież od ujawnienia zbrodni katyńskiej minęły niespełna dwa lata.

Moja matka, z zawodu prawnik, w 1943 r. rwała się do wykorzystania swych znajomości i jechania z jedną z organizowanych przez Niemców delegacji na miejsce odnalezienia grobów. Zabiegała o jakiekolwiek informacje o losie ojca — rozmawiała między innymi z księciem Lubomirskim, uwolnionym z Kozielska dzięki pośrednictwu dworu włoskiego. Później szukała ojca przez Czerwony Krzyż. Lecz zarazem, w sposób, który chyba potrafię zrekonstruować, zaczęła przetwarzać swoją prawdę o Katyniu, tak aby nie przeszkadzała jej włączyć się w — jak wówczas mówiono — nową polską rzeczywistość. Nigdy nie wstąpiła do żadnej partii, nie była nawet poputczikiem, nie miała ambicji robienia kariery, trzymała się jak najdalej od polityki, chciała być i była dobrym fachowcem w swojej dziedzinie — specjalizowała się w prawie cywilnym. Należała do tej części starej polskiej inteligencji, która uznała nadrzędność imperatywu odbudowy wymagającej współdziałania z komunistami. Później, aby tę swoją postawę zracjonalizować i usprawiedliwić dla samej siebie, poczęła eksponować wszystko, co zdawało się przemawiać na korzyść systemu, negliżując lub pomniejszając to, co go oskarżało, oraz nie dostrzegając tkwiącego w nim od początku niebezpieczeństwa totalitarnego zniewolenia. Owo rozczłonkowanie myślenia o rzeczywistości: oddzielnie represje, oddzielnie odbudowa kraju, oddzielnie dławienie wolności obywatelskich, oddzielnie awans kulturowy, itd. — to właśnie jedna z ważniejszych dźwigni stalinowskiej pierekowki dusz.

Matka była kobietą inteligentną, niezdolną do cynizmu, uczciwą wewnętrznie, i te właśnie przymioty legły u podłoża dokonywanych przez nią operacji intelektualnych, dzięki którym mogła akceptować istniejący porządek, sprzeczny z zasadami, w jakich została wychowana. Jedną z takich operacji było — jeśli to nie jest zniekształcenie mojej pamięci — postawienie znaku zapytania nad kwestią sprawców zbrodni katyńskiej: mogli zrobić to Niemcy, mogli Sowieci. Nie przypominam sobie, by po wojnie matka interesowała się publikacjami na temat Katynia, w każdym razie nie mówiła o tym ze mną. Wiem za to z całą pewnością, że ja sama nie brałam ich do ręki, nawet gdy znajdowały się w bliskim zasięgu, w bibliotece Instytutu Historii. Uciekałam od tego tematu, czułam wewnętrzny opór, którego nie umiałam przezwyciężyć, wynikający — kto wie — może z niejasnego poczucia winy. Z lęku przed konfrontacją ze sprawą, która mnie niejako uwierała, powodowała psychiczny dyskomfort. Z tym lękiem i ze świadomością sprzeniewierzenia się bliżej niesprecyzowanym wartościom i powinnościom — córki? Polki? — jechałam do Katynia.

Kiedy staram się odtworzyć stan mojej świadomości w latach, w których należałam — w pełnym znaczeniu tego słowa — do ZMP (próg przynależności do PZPR mogłam przekroczyć dopiero w 1956 r., wcześniej na przeszkodzie stały moje pochodzenie i moje „inteligenckie obciążenia”), widzę go jako owo szczególne zawieszenie między wiedzą — niewiedzą, pamięcią — niepamięcią, prawdą — kłamstwem, o którym tak wnikliwie pisał Aleksander Wat, a które stanowiło istotny element stalinowskiego systemu. Było ono właściwe wszystkim, których poraziło totalitarne zniewolenie umysłów, emocji, sumień. Później, gdy nastąpiło otrzeźwienie, poddani temu degradującemu procesowi ubezwłasnomyślenia (neologizm Wata), szukali doń klucza w niewiedzy, nieświadomości, w ślepocie — gdy chodziło o nich samych, w strachu, konformizmie, karierowiczostwie — gdy mowa była o innych.

Bardzo trudno jest zrozumieć, a jeszcze trudniej przekazać, mechanizm zagubienia w wytworzonym przez stalinizm i trwającym, prawda, że w rozrzedzonej postaci, świecie rzeczywistości-nierzeczywistości, urealnionej fikcji i mistyfikacji tego, co realne, pomieszanych znaczeń i zrelatywizowanych wartości, takich jak dobro i zło, kłamstwo i prawda, wolność i niewola.

Mimo podejmowanych nieustannie prób nie zdołali go przełknąć i objaśnić ani ci wybitni intelektualiści, którzy swojego czasu nie oparli się działaniu systemu moralnie i intelektualnie niszczącemu, ani ci, którzy znaleźli siłę, by się mu przeciwstawić. Do rozumienia tego zbliżył się Wat, gdy jakże prawdziwie pisał w eseju Klucz i hak: „Otóż, w Rosji wszyscy poddani, ale poza Rosją także co wybitniejsi zagraniczni komuniści i komunizujący intelektualiści wiedzieli o zbrodniach w swoim czasie. Aliści fakty były wiadome, interpretowane, pojmowane i moralnie akceptowane w generalnej optyce komunistycznego świata wartości. Co prawda, za granicami ZSRR, by nie gorszyć prostaczków i konwertytów (niższe święcenia), faktom przeczono. W Imperium natomiast na odwrót, miały one być znane, inaczej straciłyby swą wartość naczelną, wychowawczą. Znane — jako Tajemnica, której imienia nie wymienia się nadaremnie, która im bardziej jest ugnieciona pod swoistym sowieckim tabu, tym bardziej wypełnia dusze strachem bożym. Nie zepchnięta w podświadomość, ale jawnie przybrana w pompatyczne nazwy, nabywająca zatem ową migawkowość między prawdą a fałszem, bez której ubezwłasnomyślenie jest niemożliwe”3.

W tym wywodzie Wata — ofiary niewolenia, w każdym sensie słowa „ofiara” — zawarta jest, moim zdaniem, także istotna część prawdy o obecności Katynia w psychice polskiego społeczeństwa. Niecodzienna podróż do Katynia i Kozielska, towarzyszące jej okoliczności, konfrontacja z reakcjami współuczestników tej ni to pielgrzymki, ni to misterium, którego byliśmy zarazem twórcami i aktorami, stawiała twarzą w twarz z pytaniem: jakie było naprawdę moje własne przeżycie zbrodni katyńskiej, tak przecież głęboko osobiście mnie dotyczącej. Nie chciałam i — w swoim sumieniu — nie mogłam uniknąć tego pytania, uciec od niego w rytualne zachowanie i obrzędowe gesty. Dlatego, wywołana do odpowiedzi, usiłowałam sobie uświadomić: po pierwsze, czy w którymkolwiek momencie uważałam, że winni zbrodni byli Niemcy, po drugie, czy takie stwierdzenie wyszło z moich ust, spod mojego pióra.

Powtórzę to, co powiedziałam moim współtowarzyszom w pociągu jadącym z Kozielska do Smoleńska: przez długi czas uciekałam od jednoznaczności w kwestii mordu w Katyniu, nie chciałam dociekać prawdy, która przecież nie mogła mi wskrzesić ojca. Ta prawda nie była mi — jak strasznie to dzisiaj brzmi? — do niczego potrzebna, przeciwnie, potraktowana z należną jej powagą, uniemożliwiałaby śpiewanie o kraju, gdie tak wolno dyszyt czełowiek. Jak daleko było posunięte to dwumyślenie, świadczy fakt, że — jeśli nie zawodzi tu moja samooskarżająca pamięć — mogłam w okresie szczytowego zetempowskiego zaczadzenia napisać w życiorysie, iż mego ojca zamordowali w Katyniu hitlerowcy, czyniąc to bez cynizmu, bez świadomości, że mówię nieprawdę. I właśnie to doświadczenie traktuję jako lekcję na całe życie. Bezpośrednio doznane groźby dewiacji w postrzeganiu rzeczywistości wskutek dopuszczenia do supremacji autorytetu nad autonomicznym myśleniem, niebezpieczeństwo samooszukiwania się jako ceny za akceptację i więź z wspólnotą, możliwość przemieszczania wartości i wypaczania ich hierarchii, gdy zaczynają przeszkadzać we wspólnym śpiewie — stanowią skuteczną szczepionkę przeciw chorobie wszelkiego mitotwórstwa, czy to dotyczącego siebie i własnych postaw oraz zachowań w przeszłości, czy też obejmującego zbiorowość — grupę, środowisko, społeczeństwo, naród.

Nie z masochizmu i ekshibicjonizmu powracam pamięcią do tamtego czasu i moich ówczesnych zachowań, które w stosunku do sprawy Katynia znalazły wyraz szczególnie jaskrawy. Moją osobę traktuję tu jako przypadek studyjny, na pewno nie powszechny, może i nietypowy, ale przecież nie unikatowy. Mieści się on w spektrum różnych reakcji funkcjonujących w społeczeństwie polskim wobec zjawisk należących do radzieckiego rozdziału narodowej martyrologii. I nie tylko w społeczeństwie polskim. Wielkie pragnienie bycia przekonanym o możliwości winy Niemców wykazali w styczniu 1944 r. między innymi amerykańscy korespondenci w Moskwie, zawiezieni przez władze radzieckie na miejsce zbrodni. W tym duchu pisała do Pameli Churchill córka ambasadora Stanów Zjednoczonych w ZSRR Kathleen Harriman, w tym też duchu wypowiadał się towarzyszący jej do Katynia John Melby, urzędnik ambasady amerykańskiej.

„Oczywiste jest — stwierdzał — że dowody przedstawione przez Rosjan są pod wieloma względami niepełne, że ich wykładnia jest źle skonstruowana, że całe przedstawienie było wyreżyserowane na benefis korespondentów, bez szansy niezależnych badań czy weryfikacji. Ostatecznie jednak, mimo widocznych luk, argumenty Rosjan są przekonywające”4.

Myślę, że postawa mojej matki, a później moja własna, stanowiła przejaw jednej z kilku reakcji występujących w społeczeństwie. Przejaw przeze mnie wyjaskrawiony, być może z tego samego powodu, który innych skłania do szukania catharsis przez manifestowanie pamięci zbrodni katyńskiej: z ciążenia grzechu zaniechania.

Wiem, że usłyszę: nikt z Polaków nie uważał, że winni zbrodni katyńskiej są Niemcy; myśmy nigdy nie zapomnieli, nasze milczenie było wymuszone, złamanie go groziło negatywnymi konsekwencjami, zwłaszcza w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych. Podczas jednego z moich odczytów — tematem były między innymi deportacje w głąb ZSRR z Kresów Wschodnich — wystąpiła kobieta, która z płaczem mówiła o tym, jak kryła się ze swoimi przeżyciami z czasu wywózki przed własnymi dziećmi, bojąc się, że wygadają się w szkole, że ściągną na siebie i na nią nieszczęście. Wtórowali jej inni, mający za sobą w większości bojowy szlak od Lenino do Berlina — rzecz działa się w Klubie Kombatanta w Nowej Hucie — oraz lata milczenia.

Paraliżujące działanie strachu przed następstwami wyjawienia prawdy: o sobie, o bliskich, o polskich ofiarach stalinowskiego systemu czy to w ZSRR, czy w Polsce, to fakt. Ale faktem też jest, że po 1956 r. wbudowane w społeczną świadomość obezwładnienie było większe niż represje, które mogłyby grozić za dochowanie wiernej pamięci przeszłym dramatom. Bywało oczywiście rozmaicie. Nie neguję żywego dziedzictwa czasów Wielkiego Strachu, sądzę jednak, że już w latach sześćdziesiątych powoływanie się na zagrożenie jest — w części przynajmniej — wyrazem racjonalizacji zachowań wpisanych w przywołane już przeze mnie tendencje przystosowawcze.

Problem pamięci Katynia, czy szerzej, radzieckich win wobec Polski i Polaków, nie dotyczy zresztą tylko owej, prawda że niemałej, bo liczonej w milionach, części społeczeństwa bądź osobiście, bądź poprzez bliskie związki rodzinne obarczonej doświadczeniami i konsekwencjami stalinowskich represji. Obejmuje zasięgiem całą polską zbiorowość w kraju; w polskiej diasporze sprawy przedstawiały się odmiennie — tam większość żyła pamięcią krzywd.

Zajęci dzisiaj odkrywaniem masowych grobów, stawianiem pomników, odsłanianiem tablic upamiętniających miejsca straceń i bohaterów, których imiona kryło przez lata milczenie, nadawaniem nowych nazw ulicom i placom, pisaniem i czytaniem wspomnień, kręceniem i oglądaniem filmów, nie jesteśmy jako społeczeństwo i jako jednostka nadto skłonni do refleksji nad przeszłymi zachowaniami. Mamy poczucie, że działamy chwalebnie, demonstrując wierność ideałom i pamięci. Bierzemy udział w święcie, zdominowani przez emocje, takie jak wzmożone poczucie narodowej tożsamości, sprzężone — niestety — z silnie odczuwaną obcością wobec wszystkiego i wszystkich, co plasowane jest poza obszarem „my”. Czujemy więź z rodakami, których walka i ofiara nie doczekała dotąd należytego uznania, była przemilczana lub stanowiła przedmiot kłamliwych inwektyw, z bohaterami zwanymi niegdyś politycznymi bankrutami, faszystowskimi pachołkami, reakcyjnymi bandytami — nie zapomnieliśmy jeszcze tego języka propagandy i polityki. Kiedy „oni” przejmowali bliskie nam tradycje i symbole, nasze rytuały i obchody, reagowaliśmy z satysfakcją, że oto komuniści muszą dać wyraz naszej prawdzie i sprawiedliwości, ale — z drugiej strony — z podejrzeniem, że diabeł ubrał się w komeżkę i ogonem na mszę dzwoni. A przecież wśród „onych” można było spotkać uczestników powstania warszawskiego, dzieci pomordowanych w Katyniu, ofiary deportacji w głąb Rosji, więźniów obozów radzieckich i polskich więzień lat powojennych, a wśród „nas” — dzieci starych komunistów czy tych niegdyś zaczadzonych.

Uczestniczę w tym radosnym triumfie nieskażonych wartości nad zniewoleniem, kłamstwem, bezprawiem i zbrodnią, a także zwyczajnym małym czynownictwem, nie mogąc uwierzyć podobnie jak wielu innych, że to, co zdawało się niemożliwe, okazało się realne. To uczucie towarzyszyło uczestnikom podróży do Kozielska i Katynia przez cały czas. Ale zarazem nie sposób uciec od myśli: niemała część tych, którzy dziś prześcigają się z odkrywaniem prawdy, oskarżaniem stalinizmu, także w jego polskim wydaniu, demaskowaniem zbrodni i nieprawości, którzy tak głośno domagają się przywrócenia pamięci i zadośćuczynienia sprawiedliwości, latami uczestniczyła w kłamstwie, w najlepszym wypadku — milczała. I — co może ważniejsze! — niekoniecznie z ubezwłasnomyślenia, ze strachu o życie czy wolność, lecz z obawy o awans, wyjazd zagraniczny, przyjęcie książki do druku… W wypełnianiu osławionych „białych plam”, w podejmowaniu tematu Katynia, Starobielska, Ostaszkowa, deportacji, łagrów, powojennych prześladowań, tortur stosowanych przez UB i Informację Wojskową, procesów politycznych itd. chcieli wieść prym w środowisku ci, którym to wszystko nie przeszkodziło przez całe lata iść ręka w rękę z komunistami, współuczestniczyć we władzy.

Trzeba było zielonego światła z góry, aby politycy, publicyści, historycy sięgnęli do schowków swojej wiedzy i pamięci, zamkniętych dotychczas na siedem spustów równie szczelnie jak archiwum publiczne. Co więcej, o ile dla niektórych równało się to spełnieniu głęboko skrywanych marzeń i nadziei, inni działali instrumentalnie, usiłując, przez przodownictwo w wyścigu, zyskać wiarygodność w oczach społeczeństwa. Jak pisze Norwid:

To wiem tylko: że świat się zmienia,
Wojen bronie i natarć szyki,
Chorągwie ludów i natchnienia —
A oni zawsze czynowniki.

To, co piszę, nie dotyczy najmłodszych generacji — owych kilkunastu milionów obywateli, którzy zaczęli aktywne życie publiczne po 1980 r. Dorównująca im liczebnością starsza część społeczeństwa, przy użyciu rozmaitych intelektualnych i moralnych operacji, dokonywała przeniesienia radzieckiego rozdziału polskiej martyrologii w wydzielony obszar, mniej lub bardziej szczelnie odseparowany od toczącego się życia, tak aby pamięć nie zderzała się ze stawianymi przez to życie wymogami.

Mamy tu do czynienia z fragmentem szerszego procesu, znamiennego dla kształtowania postaw w Polsce — do rozdziału pomiędzy sferą publiczną i sferą prywatności. W sferze prywatnej obowiązywały normy moralne wpisane w naszą kulturę, żyły wartości odziedziczone po przeszłych pokoleniach. W sferze publicznej nastąpiła daleko posunięta erozja zasad, aż do stopniowego wytworzenia się, drogą doboru negatywnego, typu peerelczyka, bezideowego, cynicznego, zmieniającego poglądy jak maski, uznającego jako summa lex interes własny. Dziś, oczywiście, prawdziwy peerelczyk na szczęście w postaci doskonałej rzadko się go spotyka, jako że ciśnienie tradycji, wychowania, opinii było zbyt duże — zajęty jest demaskowaniem stalinizmu. Chciałoby się rzec: timeo Danaos et dona ferentes.

Peerelowska choroba — niektórzy określają ją mianem sowietyzacji — poczyniła spustoszenia większe, niż chcemy to przyznać. Ileż milionów ludzi z partyjnymi legitymacjami w kieszeni, zajmujących stanowiska mniej lub bardziej eksponowane, niekoniecznie polityczne, również czysto zawodowe, godziło się z milczeniem, w którym kryło się kłamstwo. Mówi się: musieli, żyjąc w zniewalającym systemie, narzucającym kolizję z wartościami. To prawda, pod panowaniem przenikniętym elementami totalitaryzmu nie sposób było uchronić się przed skażeniem naszych kategorii myślenia i zasad postępowania.

Powtórzę — u wielu przetrwanie wymagało ukrycia prawdziwej twarzy, przywdziania maski, która z biegiem czasu jakże często zaczynała się zrastać z twarzą. Prowadziło to do zatracenia świadomości współuczestnictwa w rozstawianiu kamuflujących parawanów. Przystosowanie kazało przymykać oczy i milczeć w obliczu otaczających przekłamań. Ci, którzy w 1945 r. krzyczeli głośno, w przekonaniu, że nie wolno milczeć, „gdy wszystko, co się na naszej ziemi dzieje, jest stałym, systematycznym deptaniem praw człowieka, jego godności i wolności, gdy wszystko, co się u nas dzieje, jest fałszowaniem całej treści naszego życia zbiorowego”, jak owi autorzy ulotki podpisanej przez Ligę Obrony Praw Człowieka i Obywatela, płacili za to życiem lub rujnującym fizycznie i psychicznie więzieniem. Bądź milkli i albo usuwali się z życia publicznego, albo wchodzili na drogę kompromisów. Za każdy z tych wyborów płaciło się wysoką cenę — płaciły ją pojedyncze osoby, płaciło społeczeństwo.

O tym wszystkim należy pamiętać. Nie tylko i nie przede wszystkim dlatego, że grozi nam kreowanie nowych mitów, zakłamywanie odkłamywanej historii: Pamięć przebytego doświadczenia jest nieodzowna do zrozumienia istoty i mocy sił, które sprawiały, że społeczeństwo jako całość przez kilkadziesiąt lat żyło z okaleczałą świadomością swej martyrologii i swojej walki, okrojoną do cząstki dopuszczonej przez panującą władzę. I jednocześnie konieczne jest do rozumienia istoty, mocy, żywotności sił wymuszających stałe poszerzanie owej cząstki, przywracanie z każdym kolejnym kryzysem władzy coraz większych obszarów historii pokrywanych uprzednio milczeniem lub zabudowanych przekłamaniami.

* * *

Godzinami spacerując po terenie optinskiej pustelni, na którym przed laty mieścił się obóz — najpierw dla internowanych oficerów polskich, potem dla jeńców fińskich, wreszcie dla radzieckich obywateli — a który został świeżo oddany Cerkwi prawosławnej, myślałam oczywiście, podobnie jak inni uczestnicy naszej podróży, o ojcu. O tym, jak tu żył, co czuł. O jego ostatnich słowach, wypowiedzianych do matki, kiedy żegnał się z nami we wrześniu po zatrzymaniu go wraz z grupą oficerów i osób cywilnych przez władze radzieckie w Hołobach pod Kowlem, słowach świadczących, że już wtedy nie miał złudzeń i przewidywał, co go czeka. Pamięć, myśl, uczucia cofały się do ciężkiej zimy 1939/40, do wiosny 1940 r., kiedy zaczęły odchodzić z Kozielska transporty, kończące się w ogromnej większości na miejscu kaźni. Patrzyłyśmy na te same, co oni, drzewa, na ten sam rozległy widok z klasztornego wzgórza, obejmujący zakole płynącej w pobliżu rzeki, chodziliśmy po pokojach zrujnowanych i właśnie odbudowywanych pomieszczeń, zajmowanych niegdyś przez polskich internowanych. Niektórzy z nas zabierali ze sobą kawałki muru, kamyki, korę odłupywaną z drzew…

Odbywając tę drogę w przeszłość, moją własną, a zarazem ogólnonarodową, miałam przez cały ten czas uczucie dziejącego się cudu. Cudem zdawała się nasza w tym miejscu obecność, cudem dokonujące się na naszych oczach odradzanie wiary i religii w kraju, w którym przez dziesięciolecia uczyniono wszystko, aby je zniszczyć. Odbudowana już osiemnastowieczna cerkiew, świecąca bielą ścian i złoceniami, krzątający się robotnicy i mnisi, dźwięk dzwonów i śpiewy cerkiewne — to wszystko nieodparcie nasuwało refleksję o niezniszczalności kultury, tradycji, religii, szerzej zaś: o człowieczej potrzebie wartości transcendentnych, piękna, dobra.

Wzruszający był moment, gdy podszedł do nas człowiek w średnim wieku (stałam z p. Jolantą Klimowicz), spytał, skąd jesteśmy, a dowiedziawszy się, że z Polski, poprosił o znaczek „Solidarności”, uścisnął, życzył powodzenia. A kiedy odeszłyśmy, dogonił nas i wręczył p. Klimowicz medalik z Matką Boską. Wzruszająca także była kilkunastoletnia dziewczynka, spotkana nad rzeką, która pokazując stojące w pobliżu namioty, powiedziała: to jest obóz prawosławnej młodzieży. Okazało się, że gromada dziewcząt i chłopców z Moskwy spędza tu część lata, pracując przy odbudowie monastyru. I wtedy przypomniała mi się piosenka o walce odrastającej zielonej trawy z miażdżącym ją betonem, śpiewana przez Pete Seegera. Oto jej słowa w wolnym tłumaczeniu:

Wylewają na nią beton
Próbując ją powstrzymać,
Boże, błogosław prawdę
Która walczy o drogę do słońca!
Wylewają beton na nią warstwami
Uważając, że osiągnęli swój cel
Ona drąży poprzez ziemię
Sięga powietrza
I po chwili rozpościera się wszędzie
Boże, błogosław trawę!5


* Początek tekstu wcześniej nieopublikowanego.
** Ostatnia strona tekstu wcześniejniej nieopublikowanego.
1 Cz. Madajczyk, Dramat katyński, 1989, KiW.
2 G. Kennan, Memoirs 1925-1959, Boston-Toronto 1967, s. 203-204.
3 A. Wat, Na haku i pod kluczem. Eseje, Londyn 1985, s. 16.
4 W.A. Harriman, E. Abel, Special Envoy to Churchill and Stalin 1941—1946, New York 1975, s. 102.
5 P. Seeger, Little Boxes.

Źródło: Maszynopis, który ukazał się w skróconej formie w Tygodniku Solidarność, 1989, nr 19 (56) i nr 20 (57), oraz w zbiorze esejów Między wyzwoleniem a zniewoleniem. Polska 19441956, Londyn 1993, s. 163—171.


List Jadwigi Goławskiej (matki Krystyny Kersten), w którym podaje ona adres (obóz w Kozielsku) męża, Edmunda Goławskiego