Zbigniew Wójcik
Zbigniew Wójcik — znawca nowożytnej historii Polski XVII wieku, autor syntezy dziejów powszechnych w XVI i XVII w.
Adama Kerstena poznałem przed przeszło trzydziestu laty, gdzieś na początku lat pięćdziesiątych. Nie pamiętam już dzisiaj czy był on wówczas jeszcze studentem Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego, czy już świeżo upieczonym magistrem. Był pełen młodzieńczego zapału, ślepej wiary w wyznawane ideały, ostry, bezkompromisowy, drapieżny. Miał wielu niechętnych, ba, nawet wrogów, ale w tamtych czasach bezwzględnej walki było to zjawisko dość powszechne. Później losy jego i jego środowiska potoczyły się w ten sposób, iż niejeden z wrogów czy też przeciwników nie tylko przestał go zwalczać, ale nawet zaprzyjaźnił się z nim. Gorzej, że było i na odwrót, gdyż niektórzy spośród tych, którzy razem z nim burzyli wszystko, co stare, nie oszczędzając przy tym wybitnych historyków starszego pokolenia, koleżanki i koledzy, którzy nosili. takie same krawaty jak on, którzy oklaskiwali jego wystąpienia, następnie — na fali koniunkturalnych przemian — nie wahali się go atakować, oczerniać, dyskredytować. No cóż, z filozoficzną zadumą i spokojem warto chyba przytoczyć słowa Cycerona — amicitiae difficillimae re- periuntur in iis, qui in honoribus Reque Publicae versantur!
W tych pierwszych latach znajomości staliśmy od siebie bardzo daleko.
Co bowiem mogło łączyć młodego zetempowca, a później żarliwego komunistę ze starszym odeń o lat osiem człowiekiem z pokolenia Kolumbów, który znalazł wprawdzie miejsce dla siebie w nowej rzeczywistości, ale rany i kompleksy nosił i nosi stale? Okazało się jednak, że znalazło się coś, co pozwoliło nam obu spojrzeć na siebie przychylniej ponad dzielącą nas barykadą. Tym czymś były wspólne zainteresowania historyczne. Nie będzie zbyt wielkiej przesady, jeżeli powiem, że obaj urodziliśmy się w wieku XX, obaj zakończyliśmy lub zakończymy życie w tymże samym stuleciu, ale żyliśmy, przynajmniej częściowo, w wieku XVII. I to nas zbliżyło.
Zaczęliśmy interesować się naszymi pracami. Z ciekawością acz i dużym krytycyzmem przeczytałem pierwszą większą pracę Adama, na podstawie której otrzymał stopień naukowy kandydata nauk historycznych — „Chłopi polscy w walce z najazdem szwedzkim 1655-1656“, Warszawa 1958. Czytałem ją jeszcze w maszynopisie i zabierałem głos w dyskusji podczas Obrony pracy. Powstała
ona w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych w Instytucie Kształcenia Kadr Naukowych (późniejszy Instytut Nauk Społecznych), nie mogło to więc nie wywrzeć piętna na jej treści, mimo iż w druku ukazała się w przeszło rok po przełomie październikowym. Były więc w książce i pewne uproszczenia, i a priori sformułowane wnioski i twierdzenia, ale stanowiła-ona równocześnie poważną próbę marksistowskiej analizy zagadnienia. Pracę tę zasygnalizował Kersten rok wcześniej w syntetyzującym artykule zamieszczonym w dziele zbiorowym „Polska w okresie drugiej wojny północnej 1655-1660“, Warszawa 1957, którego nie oceniam zbyt wysoko, mimo iż sam należałem do grona współautorów.
Praca nad tym wydawnictwem zbliżyła mnie do Adama, pozwalała poznać go coraz bliżej. Pracowałem wówczas w Naczelnej Dyrekcji Archiwów Państwowych, która zorganizowała na szeroką skalę tzw. kwerendę szwedzką. Miała ona na celu ułatwienie, a przede wszystkim przyspieszenie powstania wspomnianej książki, popularnie zwanej wówczas „księgą szwedzką“. Wtedy Adam, jako jeden ze współautorów owej księgi, często się ze mną kontaktował. Mogłem wówczas przekonać się, że był to historyk z prawdziwego zdarzenia. Przejawiało się to nie tylko w dociekliwości badawczej, ale także w olbrzymiej erudycji opartej na imponującej wprost znajomości źródeł, przede wszystkim rękopiśmiennych. Wykazała to już w pełni cytowana wyżej praca o udziale chłopów w walce z najazdem szwedzkim.
Jakże diametralnie różnił się w tej dziedzinie od wielu ówczesnych historyków, którzy bądź wyszli z tej samej co on szkoły, bądź przyłączyli się do niej! Złośliwi mówili, że dla napisania pracy historycznej starczały tym „badaczom“ dzieła czterech klasyków, wytyczne ostatniego plenum oraz własna, mniej lub więcej bogata wyobraźnia. Adama Kerstena cechowała i wtedy, w czasach jego młodości naukowej i później, aż do końca życia, niezwykła śmiem twierdzić, rzetelność heurystyczna. Jednego z największych historyków polskich, Władysława Konopczyńskiego, nazywano „pożeraczem“ archiwów. Jestem głęboko przekonany, że to samo określenie całkowicie pasuje i do Adama. Mogę również zaryzykować twierdzenie, że spod pióra Adama nie wyszła ani jedna praca, która nie byłaby gruntownie udokumentowana. Dotyczy to również i tych, bardzo nielicznych jego prac, które wypadły słabiej niż lwia część jego dorobku.
Nie minęły nawet dwa lata od czasu opublikowania pracy kandydackiej, gdy historiografia polska wzbogacona została jego nowym studium — „Pierwszy opis obrony Jasnej Góry w 1655 r.studia nad Nową Gigantomachią Augustyna Kordeckiego“ (Warszawa, 1959). Książka znalazła swoją kontynuację w 16 lat później w nowym, acz pokrewnym tematycznie studium pt. „Szwedzi pod Jasną Górą 1655“ (Warszawa 1975). Nie trzeba być historykiem, by zdać sobie sprawę, jak niezmiernie trudnego zadania podjął się Kersten. Nie chodzi tu oczywiście o takie czy inne braki źródłowe czy niemożność dotarcia do źródeł, o których się wie, że istnieją, a które znajdowały się poza zasięgiem badacza. Chodzi o coś zupełnie innego.
Klasztor jasnogórski jest dla olbrzymiej większości Polaków nie tylko miejscem kultu religijnego, świątynią, w której znajduje się cudowny obraz Matki Boskiej, jest również sanktuarium narodowym i patriotycznym. Wszystko, co jego dotyczy, jest jak gdyby pod opieką i ochroną całego narodu.
W pierwszym rzędzie dotyczy to obrony klasztoru w czasie „potopu“ szwedzkiego w roku 1655, najsłynniejszego fragmentu jego dziejów na przestrzeni sześciu wieków istnienia świętego przybytku. Rozsławił tę obronę przeor ks. Augustyn Kordecki właśnie w swym dziele „Nowa Gigantomachia“, a w czasach nam bliższych ostateczny obraz wydarzeń sprzed przeszło trzystu laty utrwalony został w świadomości historycznej naszego narodu przez Henryka Sienkiewicza. Ciekawe, że i w świadomości historyków. W formie małej dygresji warto tu dodać, że do większości historyków polskich nie dotarła również prawda o, tym, że w słynnej, tragicznej bitwie pod Piławcami nie było pospolitego ruszenia szlacheckiego, lecz regularne wojska Rzeczypospolitej — i to one właśnie sromotnie zbiegły z pola walki.
A prawda ta nie dotarła dlatego, że w „Ogniem i mieczem“ Sienkiewicz napisał wyraźnie, iż to pospolitacy ratowali się ucieczką nie próbując nawet zmierzyć się z nieprzyjacielem!
Ale dosyć dygresji. Kersten, historyk rzetelny i rozmiłowany w źródłach, musiał więc stawić czoła wielkiej legendzie. Nie chodziło jednak o zniszczenie legendy czy o udowodnienie jej fałszywości, bo to z kolei byłoby niezgodne z prawdą, byłoby zwykłym fałszem historycznym. Chodziło jednak o uściślenie faktów, o wyznaczenie obronie Jasnej Góry jej rzeczywistego miejsca w dziejach najazdu szwedzkiego. Nie sposób rozwodzić się tu bliżej nad tym zagadnieniem, najlepiej więc oddam głos samemu Autorowi, który w drugiej ze wspomnianych książek tak pisał:
Chciałbym uniknąć nieporozumień: uwagi te (tj. krytyka dotychczasowej historiografii przedmiotu — Z.W.) dotyczą wyłącznie bezpośredniego wpływu oblężenia i obrony klasztoru na sytuację w kraju w okresie od listopada 1655 r. do początków 165S r., tj. do momentu ukazania się drukiem Nowej Gigantomachii. Rozpowszechnienie tej książki wśród stosunkowo szerokiego kręgu odbiorców stanowi zasadniczą cezurę w historii procesu, który można określić jako oddziaływanie obrony Jasnej Góry na świadomość społeczną. Dopiero od tej chwili można mówić (…) o propagandowym wykorzystywaniu faktu obrony dla konsolidacji narodu przeciw najeźdźcom.
I jeszcze jeden fakt godny przypomnienia. W przedmowie do pierwszej z wymienionych książek Kersten pisał m.in.:
Moim obowiązkiem jest także podziękowanie w tym miejscu oo. paulinom na Jasnej Górze za umożliwienie mi pracy w Ich Archiwum. Fakt ten jest godny podkreślenia. Wiedziano bowiem, że jestem człowiekiem zdecydowanie niewierzącym, o wręcz odmiennym niż gospodarze poglądzie na świat, któremu nauka każe w nic nie wierzyć, wątpić zaś we wszystko.
Z historią obrony klasztoru jasnogórskiego miał Adam raz jeszcze zetknąć się w swym życiu, tym razem jako konsultant historyczny filmu „Potop“. Uważam, że z zadania swego wywiązał się znakomicie. Nie uroniwszy nic z klimatu i widzenia sienkiewiczowskiego, pomógł Jerzemu Hoffmanowi zrobić film, jeśli chodzi o realia epoki, niemal dokumentalny. Przecież nawet słowa komend wojskowych szwedzkich były w tym filmie jak najbardziej oryginalne, nagrali je bowiem pracujący wówczas w Warszawie przy budowie któregoś z hoteli robotnicy szwedzcy!
Jak wiadomo, w filmowym „Potopie“ obrona Jasnej Góry zajęła tak samo poczesne’ miejsce, jak w książce. Adam nie wahał się ani przez chwilę, jak wydarzenie to ma być przedstawione na ekranie. Absolutnie tak, jak to skreślił swym piórem Sienkiewicz! Nikt rozsądny, bez względu na wyznawany światopogląd i stosunek, jaki ma do wydarzeń, które miały miejsce w Częstochowie przed prawie 330 laty, nie zgłosiłby żadnych zastrzeżeń do takiej decyzji, jaką podjął Adam jako konsultant historyczny. Niestety, należy stwierdzić z zażenowaniem, że na zjeździe historyków w Toruniu w roku 1974 znalazł się jeden historyk, który skrytykował Kerstena i Hoffmana za to, że przedstawili oblężenie tak, jak to uczynił Sienkiewicz, a nie zgodnie z najnowszymi badaniami, między innymi właśnie Kerstena.
Trzeba przyznać Adamowi, że nie unikał kwestii trudnych. Jeszcze w druku znajdowała się jego pierwsza książka o obronie Częstochowy, gdy pracując niemal dzień i noc bez przerwy (takiego tempa nie mógł na dłuższą metę wytrzymać żaden organizm), pochłaniając setki dokumentów i książek, szykował wielkie dzieło o Czarnieckim. Było ono gotowe pod koniec 1960 roku. ale w druku nakładem wydawnictwa MON ukazało się w roku 1963 („Stefan Czarniecki 1599-1665“, Warszawa 1963, 584 strony). Okazało się dziełem kontrowersyjnym i spotkało się z ostrą krytyką, która w niewielkim jednak stopniu opierała się na przesłankach naukowych, bardziej na emocjonalnych.
O cóż chodziło? Otóż krytycy Kerstena uważali, że przedstawił on bohatera narodowego w krzywym zwierciadle, ba, nawet uwłaczył jego pamięci, niemal usiłował usunąć go z panteonu narodowego.
Od początku nie podzielałem tych poglądów, czemu wyraz dałem w obszernym omówieniu pracy na łamach „Nowych Książek“ w roku 1964. Nie oznacza to bynajmniej, bym ze wszystkimi ocenami, zwłaszcza ogólnymi, zawartymi w „Stefanie Czarnieckim“ zgadzał się. Uważałem jednak i wówczas, i uważam nadal dziś, że zarzuty pod adresem Kerstena były słuszne. Znacznie bardziej przemawiało do mnie jego stwierdzenie pod koniec książki, że nowy obraz Czarnieckiego i dróg jego awansu społecznego, przedstawiony w książce, nie oznacza bynajmniej, że bohater walki z najazdem szwedzkim przestał być bohaterem i nie godzien jest poczesnego miejsca w pamięci narodowej. Sąd taki, moim zdaniem — pisał Kersten — byłby jak najbardziej nieuzasadniony.
Adam jako historyk miał nie tylko prawo, ale i obowiązek przedstawić swego bohatera tak, jak to wynikało ze źródeł, odczytanych i zinterpretowanych przezeń w najlepszej wierze. Z drugiej strony wydaje się, że autor „Czarnieckiego“ zapomniał chyba o tym, że w Po.ice historyk znajduje się pod specjalną presją — mam tu na myśli wyłącznie presję opinii społecznej — gdy porusza tematy bolesne z naszej przeszłości lub stara się przedstawić w nowym świetle postacie historyczne, które zaliczono w poczet bohaterów narodowych. Trudno się temu dziwić i przyznam się, że nie rozumiem tych historyków, którzy mają o to pretensje do naszego społeczeństwa i gotowi je z tego powodu uznać za obskuranckie. Zupełnie inny wymiar ma tzw. szarganie świętości w krajach bogatych, potężnych, szczęśliwych, które nie straciły nigdy niepodległości i nie zaznały goryczy ciągłych nieszczęść, klęsk wszelkich zrywów wolnościowych, tak jak to ma się z historią naszego nieszczęśliwego kraju. Zresztą nie tylko naszego, także wielu innych, poniewieranych przez historię narodów.
Jeszcze raz podkreślam z całą siłą — nie uważam, aby Adam Kersten „zszargał świętość“, ale muszę też zrozumieć niektórych krytyków, którzy kierowali się tym jakże charakterystycznym dla nas patriotyzmem, pełnym żalu i bolesnej drażliwości. Powiedziałem niektórych, byli bowiem i tacy, którzy wtedy i zawsze krytykują zgodnie z kierunkiem wiatru tych i to, co aktualnie krytykować można.
Po „Czarnieckim” Adam Kersten wzbogacił naszą historiografię niejednym jeszcze dziełem, że wspomnę tylko „Historię Szwecji“ czy „Hieronima Radziejowskiego“, którego ukazania się w druku autor nie doczekał. W tym szkicu wspomnieniowym nie chciałbym już więcej mówić o nim jako o historyku.
To uczyni kto inny, na bardziej profesjonalnych łamach. Chcę natomiast poświęcić Adamowi jeszcze słów parę jako człowiekowi.
Był, jak już pośrednio to powiedziałem, aktywnym przedstawicielem polskiego Sturm und Drangperiode przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Zapewne wiele swoich posunięć i czynów z tego okresu żałował. Nie mówię tego bezpodstawnie. Pamiętam doskonale, jak w czasie jednej z rozmów, jaką miałem z nim już w późniejszych latach siedemdziesiątych, zastanawiał się samokrytycznie nad swą przeszłością. Powiedziałem mu wówczas coś, co sam gotów byłbym uznać w końcu za li tylko figurę retoryczną: pamiętaj, że większa jest radość w niebie z jednego nawróconego grzesznika niż z dziesięciu sprawiedliwych. Ku memu zdziwieniu Adam przyjął to ciepło i z uśmiechem. Że tak było, potwierdził to później jeszcze ze dwa czy trzy razy.
Nie potrafię powiedzieć, kiedy w tym człowieku, głęboko uczciwym, zrodziły się pierwsze refleksje i zwątpienia nad obraną drogą życiową. Może się mylę, ale dla mnie stało się to odczuwalne właśnie w okresie powstawania „Czarnieckiego”. Kontaktowałem się z nim w tych czasach coraz częściej, prowadziliśmy wtedy nie tylko dysputy historyczne połączone, jak to nazwaliśmy, z wymianą informacji o sygnaturach archiwalnych, ale i z rozmowami o problemach i dylematach czasów, w których przyszło nam żyć. Obserwowałem, jak z roku na rok, nawet z miesiąca na miesiąc odchodził od ruchu, z którym się tak silnie związał w swych młodzieńczych latach. Nie był w tych sprawach wylewny, ale nie trudno było spostrzec, że przeżywa to głęboko.
Rozumiałem go dobrze, budził we mnie coraz więcej szacunku i przyjaznych uczuć. Jakże inny był ten człowiek od wielu ludzi z jego i starszego odeń pokolenia, którzy na każdym etapie dziejów Polski Ludowej potrafili uwić sobie wygodne gniazdka, oklaskiwać każdą kolejną ekipę i pluć, w razie potrzeby, na poprzednią, a nawet, jeśli wymagała tego aktualna moda — skandować nazwiska. Adam brzydził się takimi ludźmi, co przysporzyło mu sporo, nazwijmy to po imieniu, wrogów.
Jeżeli w tym wspomnieniu o człowieku serdecznie mi bliskim ośmielam się poruszać sprawy tak głęboko osobiste i podpatrywać coś, co nazwałbym jego ewolucją duchową, to nie mogę ominąć pięknej, a nawet wzruszającej karty z jego życia. Była nią przyjaźń z 25 lat od niego starszym profesorem Władysławem Czaplińskim. Sylwetki tego wybitnego historyka, profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, czytelnikom „Więzi“ przypominać nie trzeba.
Był to nie tylko wielki uczony, lecz i wspaniały człowiek. Z Adamem Kerstenem zetknął się, o ile nie wcześniej, to na pewno już przy obronie jego pracy kandydackiej. Znajomość ich, początkowo czysto oficjalna, stopniowo zmieniała swoje oblicze, by gdzieś pod koniec pierwszej połowy lat sześćdziesiątych przekształcić się w naprawdę serdeczną przyjaźń, której nie przeszkodziła różnica wieku, hierarchii naukowej i społecznej. Ludzie ci jak gdyby zapomnieli, że dzieliło ich ćwierć wieku życia. Nie koniec na tym. Władysław Czapliński był człowiekiem głęboko wierzącym i praktykującym, Adam Kersten ateistą. Polityczne rodowody mieli także całkowicie różne. Nie przeszkodziło to im zaprzyjaźnić się serdecznie.
Zapewne zbliżył ich wiek XVII, ale to by nie wystarczyło. Po prostu, spotkali się dwaj prawdziwi ludzie, dla których istniały jakieś imponderabilia, ważniejsze od wszystkich spraw i różnic. Adam zaczął bywać częstym gościem w domu profesora Czaplińskiego,. z którym przeszedł wkrótce na „ty”. Zaprzyjaźnił się również z rodziną profesora. Przyjaźń ta odegrała w życiu Adama bardzo ważną rolę. Dzięki Władysławowi Czaplińskiemu mógł nie tylko pogłębić swe refleksje nad historią, ale i znalazł oparcie moralne w ciężkich chwilach. A tych było coraz więcej. Rok 1968 przeżył Adam boleśnie. Przyjaciele, przede wszystkim ci, których marzec bezpośrednio nie dotknął, wspierali go moralnie jak mogli. Należał do nich przede wszystkim Władysław Czapliński.
Pozorna stabilizacja pierwszej połowy lat siedemdziesiątych, intensywna praca na UMCS w Lublinie, gdzie zgromadził wokół siebie sporą grupę uczniów, zdawały się ostatecznie unormować życie Kerstena. Nadeszła jednak druga połowa tego dziesięciolecia, protesty i bunty robotnicze, początki walki o lepszą Polskę, o to „żeby Polska była Polską“. Adam nie wahał się ani przez chwilę.
[- – – -] [Dekret 1 dn. 12.XII.1981 r. O stanie wojennym, roz. II, art. 17, pkt 4 (Dz.U. nr 29, poz. 154)] Został usunięty z PZPR.
Miał jednak — poza pracą historyka — nowy, wyraźny cel w życiu. Po sierpniu 1980 roku włączył się bez reszty w społeczny ruch odnowy. W odnowie tej widział przyszłość kraju.
W sierpniu 1981 żegnał z bólem i żalem swego przyjaciela Władysława Czaplińskiego, którego śmierć dotknęła nas wszystkich jego przyjaciół, kolegów i uczniów. Jako jeden z najbliższych, a może najbliższy przyjaciel Zmarłego, pożegnał go krótkim, serdecznym przemówieniem nad otwartą mogiłą na cmentarzu grabiszyńskim we Wrocławiu. Nikt z nas, obecnych tam przyjaciół i kolegów Adama, nie przeczuwał wówczas, że nie minie nawet półtora roku, a będziemy go żegnali na zawsze na cmentarzu północnym w Warszawie, w ponury i zimny dzień styczniowy 1983 roku.
Wygłoszono kilka przemówień. Zanim trumnę ze zwłokami Adama spuszczono do grobu, ksiądz odprawił krótkie egzekwie i odmówił modlitwę za Zmarłego. Piękny to był, wzruszający gest. Ale czy tylko gest? To było coś więcej, to był symbol jakiegoś prawdziwego pojednania ludzi dobrej woli.* Odszedł od nas przedwcześnie wybitny historyk dziejów nowożytnych, patriota, człowiek, który świadomie obrał trudną, pełną goryczy i raf drogę życiową, chociaż przecież stała przed nim otworem łatwa, nęcąca i błyskotliwa kariera.
*Tym księdzem, który odmówił modlitwę, był Jacek Salij OP. Przypominam sobie, jak po pogrzebie Ojciec Salij powiedział mi, że Adam był uczciwym i dobrym człowiekiem. I chociaż był on ateistą, to jego ciężka praca, niesienie pomocy innym i uczciwość bardziej się mogą podobać Panu Bogu niż zdrowaśki i modlitwy ludzi, których oddanie Panu zaczyna i kończy się na modlitwie.
Sam będąc ateistą, byłem głęboko zaskoczony, a jeszcze bardziej wzruszony tymi słowami. Adam był zawsze dla mnie człowiekiem głęboko wierzącym, przez wiele lat wierzył w ten „nowy lepszy świat”, świat, który oddani, ciężko pracujący ludzie zbudują, tak aby można było w nim żyć godnie i uczciwie. Wierzył w tych ludzi. To z tej wiary brały się jego rozterki i cierpienia, ale ona dawała mu siłę do dalszej walki — bo on ciągle walczył o godność i sprawiedliwość w tym — jak pisał —„niezbyt szczęśliwym kraju” (list do Krystyny, 25.10.1979).
Pod koniec życia nadeszło zwątpienie i rozgoryczenie. Myślę, że powodem było powstanie, po Sierpniu 1980 r., nowych (ale jakże starych) podziałów na „my i oni”, przy czym „my jesteśmy zawsze dobrzy, a oni—zawsze źli, a przynajmniej—gorsi”. Te nowe podziały zastąpiły stare, sprzed Sierpnia. Powodem było też zanikanie jakiejkolwiek ideologii, która byłaby oparta na wierze, że w Polsce ludzie są równi i wszyscy mogą żyć godnie i sprawiedliwie. Ta lewicowa ideologia ulegała z jednej strony niby-ideologii partykularyzmu i wąskich interesów, a z drugiej strony — ideologii chrześcijańsko-konserwatywnej. Nawiązuje do tego Krystyna w „Mojej przygodzie z historia najnowszą”, a bardziej przejrzyście w „Bezdomnym intelektualiście”. Pisał o nich też Adam, pisał z bólem — niedługo postaramy się to umieścić na naszych stronach. (– gek)
Źródło: Więź, 1983, nr 3, s. 107—112.