Andrzej Drawicz
Andrzej Drawicz (1932–1997) eseista, krytyk literacki, tłumacz literatury rosyjskiej, współtwórca STS, profesor UW na Wydziale Polonistyki, kierownik Zakładu Literatur Wschodniosłowiańskich w Instytucie Slawistyki PAN. Autor m.in. Zaproszenie do podróży, Spór o Rosję, Mistrz i Diabeł. Rzecz o Bułhakowie. W latach 1989–1991 pełnił funkcję prezesa Komitetu ds. Radia i Telewizji.
Prawie dokładnie jedenaście lat temu. Wpadł wieczorem, jak zawsze bez uprzedzenia: reguły starego kospiratora. Cały w troskach o jakieś sprawy następnych dni. Ale w słowach skąpy: nikt nie powinien wiedzeć więcej, niż było potrzeba. Tylko on ogarniał całość. To też reguła. Wypił herbatę, poskarżył się, wedle zwyczaju: „Nie masz pojęcia, co ten Krasnal wyrabia!…” Krasnal to był ówczesny potentat drugiego wydawniczego obiegu, dziś szef wielkiej firmy. Adam z nim trochę się wadził: był to taki rodzaj rytuału. Posiedział, powiedział raptem, że źle się czuje: coś z głową… „Może cię odwieźć, Adasiu?” Energiczne zaprzeczenie: jeszcze czego! Pomagać to on, a nie jemu. Pojechał, a kiedy dojechał, zaraz poczuł się o wiele gorzej, trafił do szpitala i więcej nie zdążyłem go zobaczyć.
Adam Kersten, znakomity historyk, najlepszy znawca siedemnastego wieku, autor wielu książek, wykładowca z Bożej łaski, z ogromnym mirem, zwłaszcza na lubelskim UMCS-ie, gdzie o mało nie został rektorem, ale ówczesna władza zdołała to uniemożliwić.
Dopiero gdy zmarł, zorientowałem się z przerażeniem, że nic z tych jego bogactw duchowych nie zaczerpnąłem. Nie było kiedy. Poznaliśmy się na dobre ledwie trzy lata przedtem, nim odszedł.
Wielu ludzi z naszego wspólnego otoczenia znało go dziesięcioleciami, ze wszystkimi szczegółami jego bardzo dramatycznego, polskiego i żydowskiego życiorysu. Mnie połączyła z nim późna przyjaźń (a te późne są rzadkie, więc tym cenniejsze) przy robocie.
Adam był oddany jej z całą właściwą sobie pasją – bo był to pasjonat klasyczny. W niepojęty sposób godził swoją naukę – wraz z ciągłymi jazdami do Lublina – z działaniami w drugim obiegu. Szefował wydawnictwom TKN-u, Towarzystwa Kursów Naukowych. Niewtajemniczonych i najmłodszych trzeba poinformować, że była to nieformalna inicjatywa z roku 1977; grupa naukowców, publicystów, ludzi kultury podjęła upowszechnianie niezależnej oświaty i kultury, w słowie i w piśmie. Pismem, czyli naszymi broszurkami zajmował się Adam. Był wysoce szanowany wśród wydawców i drukarzy. Obdarzono go przydommkiem Lord Komfort, odkrył bowiem bodaj zalety popularnej wówczas na rynku pasty Komfort jako domieszki do farby drukarskiej… Tak przynajmniej dawał do zrozumienia i bardzo się ze swego tytułu cieszył.
Bodaj, że był urodzonym perfekcjonistą i musiał być dobry w tym, co robił. Żył tym zresztą. Przestrzegał najpedantyczniej reguł konspiracji, co prowokowało nasze prześmieszki, ale miał oczywiście rację: wpadek było w drugim obiegu sporo, a jego firmę (czy firmy: tworzył je i mnożył) dla zatarcia śladów, zmieniając nazwy; nikt w tym się już pewnie nie wyzna) jednak omijały. Na wezwanie trzeba się było szybko zebrać, jechać we wskazane miejsce, ładować do samochodu papier, wydruki czy matryce, dokądś je zawieźć, adres od razu zapomnieć. Czasem coś się rwało, albo jakieś łącza nawalały, albo broszurka była prawie nieczytelna. Adam wpadał w pasję, zwłaszcza gdy inni TKN-owcy przyjacielsko docinali. Ale interes jednak szedł, sieć podpunktów działania (niewykluczone, że na jakichś melinach leży coś po dziś dzień…). On to wszystko ogarniał. Myślał perspektywicznie: latem 1981 powiedział, że dobrze byłoby mieć matryce do ulotek po rosyjsku do żołnierzy, gdyby wkroczyli… Więc zrobiliśmy ulotkę. Co jeszcze wymyślił? Tylko Krysia, jego żona, i dobry Bóg raczą wiedzieć.
Nic dziwnego, że na siedemnsaty wiek nie było czasu w naszych rozmowach.
A przecież ten despota o władczych intonacjach był też najuczynniejszym z ludzi. Jak znajdował czas i na to, nie rozumiem już zupełnie. Ale było tak, że jeśli nawalił mi samochód, rzucał wszystko, zjawiał się natychmiast i tak długo grzebał, aż naprawil. Co tam samochód, kiedy się zająknąłem, że rwą mi się ulubione kasety z Glennem Millerem, natychmiast je zabrał i ślęczał nad nimi do skutku. Pewnie i dlatego, że lubił dawać sobie radę ze wszystkim. Ale najwyraźniej lubił też, biorąc wiele od innych, dawać im siebie – bardzo hojnie.
Gubimy pamięć bliskich. Mam stale przed sobą na biurku dwie jego fotografie, i co z tego? Gdyby choć było teraz wydawnictwo jego imienia… Na szczęście, ma powstać o nim film dokumentalny; dobre i to.
Na jednej z tych zreperowanych przez niego kaset wgrał mi się fragment jego domowego dialogu z Krystyną. Coś lekko mistycznego: muzyka się urywa, słychać jego sciszone, dobitne: „Nie wcześniej!” – znowu trąbki, klarnety i saksofony.
Co mi tym chciałeś powiedzieć, Adamie?
Życie Nasze Codzienne, 15-16.01.1994, s. 12.